środa, 30 grudnia 2015

To trzeba zobaczyć (odc. 23): Tam i z powrotem

rys. Daniel Baum


„Tam i z powrotem” to film z 2001 roku, ale dzięki Jarosławowi Antoszczykowi polecamy go w naszym cyklu To trzeba zobaczyć!, bo opowiada o Polsce lat 60. – tej samej, którą znacie i oglądacie z Wami w wielu innych polecanych przez nas polskich produkcjach filmowych z czasów PRL.

Peerelowskie realia wydają się być bardzo popularnym tematem w polskim kinie. Ponad 4 dekady socjalizmu chyba będą nas prześladować jeszcze długo – a przynajmniej dopóki żyją świadkowie tych wszystkich zdarzeń, które możemy oglądać w takich filmach, jak „Tam i z powrotem”. To też ciekawy materiał dla młodych widzów, bo takimi filmami można im łatwiej pokazać wszystkie cienie PRL-u i specyficzny kontekst polityczny.  Szczególnie że te realia są pokazywane przez pryzmat zwykłego człowieka, który ich doświadczał w swojej codzienności – i z którymi walczył, aby zawalczyć o lepsze życie, niż to przewidziane przez peerelowskie władze.




Zapewne dlatego Wojciech Wójcik, reżyser „Tam i z powrotem”, postawił w swoim filmie na pokazanie codzienności garstki ludzi z różną przeszłością, którzy w Polsce lat 60. żyją tak, jak im na to władza pozwala. Ich życiorysy splatają się wokół głównego bohatera, którym jest Andrzej Hoffman (w tej roli Janusz Gajos) – wybitny chirurg łódzkiego szpitala (gmach szpitala gra budynek łódzkiej Akademii Muzycznej przy skrzyżowaniu ulic 1 Maja i Gdańskiej). Jego marzeniem jest wyjechać do Wielkiej Brytanii, gdzie czekają na niego żona i córka. Niestety, na drodze ku wolności staje jego AK-owska przeszłość, przez którą władze odrzucają jego kolejne wnioski o wydanie paszportu. Poza tym Hoffman regularnie musi znosić wizyty, które składa mu funkcjonariusz UB (Olaf Lubaszenko), namawiający go do współpracy, czyli zwykłego donosicielstwa na innych lekarzy.



Pewnego dnia w szpitalu Hoffman spotyka dawnego kolegę z partyzantki, Piotra (Jan Frycz), który namawia go na napad na bank w celu zdobycia pieniędzy na ucieczkę z kraju. Według planu pieniądze mają posłużyć przede wszystkim do kupienia paszportów dla obu bohaterów, a z tego, co z nich zostanie, Piotr chce sfinansować swoją operację serca – za granicą, gdy już uda im się uciec. Sprawa jest o tyle pilna, że lekarze dają Piotrowi 1,5 roku życia.



Niestety mimo przygotowań nie wszystko idzie po myśli dawnych przyjaciół i podczas napadu jeden z konwojentów zostaje raniony przez Piotra z broni palnej. Nieprzytomny trafia na stół operacyjny Hoffmana, a ten staje przed największym dylematem moralnym: czy uratować ludzkie życie i zostać rozpoznanym, skazując się na pewne więzienie, czy pozwolić umrzeć jedynemu świadkowi i odzyskać upragnioną wolność...



Jakie będzie zakończenie? Jaką Hoffman podejmie decyzję? Czy Piotr zdoła zdobyć paszporty? Czy wyjadą z kraju?  Na te wszystkie pytania znajdziecie odpowiedź nie tylko oglądając film, ale jeszcze przed – zastanawiając się, jaką moralność mogą mieć główni bohaterzy, czyli byli AK-owcy regularnie uciskani przez socjalistyczną władzę. Choć pewne motywy mogą zdawać się przesadnie idealistyczne, to warto ten film obejrzeć zarówno ze względu na prawdziwą historię, którą opowiada, oraz przez wzgląd na grę aktorską: Gajos jak zwykle rewelacyjny, Lubaszenko i Frycz też, a wtóruje im Edyta Olszówka, która wciela się w rolę partnerki Piotra, kasjerki z obrabowanego przez niego banku, której największym marzeniem są wakacje w Bułgarii.


Oglądamy!


środa, 23 grudnia 2015

Top 5 starych polskich filmów na Święta


... Czyli ostatnia deska ratunku przed telewizyjną sieczką od reżysera „Ikon srebrnego ekranu” Jarosława Antoszczyka!

Święta to taki czas, w którym w ramach odpoczynku jeszcze chętniej zasiadamy przed telewizorami. Przy odrobinie szczęścia i dobrej woli osób układających programy poszczególnych stacji jest wtedy szansa na obejrzenie różnych perełek polskiej kinematografii. Tak było na przykład na początku listopada, gdy w TVP Kultura pojawił się „Znachor”. 

Jeśli możecie oglądać Telewizję Kino Polska, to na pewno nie zawiedzie Was ich program świąteczny – ale jeśli jesteście skazani na „Kevina samego w domu” i do znudzenia powtarzane co roku inne potworki kina familijnego z USA, to wraz z Jarosławem Antoszczykiem przygotowaliśmy dla Was Top 5 starych polskich filmów, które można łatwo znaleźć i legalnie obejrzeć w Internecie. Gwarantujemy, że dzięki nim pierwszy i drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia będą inne niż dotychczas!

1. Nowy


"Nowy" to fabularna, pełnometrażowa wersja satyrycznej noweli "Nowy pracownik" nakręconej przez Jerzego Ziarnika na zamówienie Centralnej Rady Związków Zawodowych. Wydawać by się mogło, że z tego powodu – czyli przez wzgląd na zleceniodawcę zamawiającego ten film – będzie to film z gatunku tych poprawnych (politycznie).

O, nic bardziej mylnego. „Nowy” to istny majstersztyk komediowy, w którym najśmieszniejsza jest rzeczywistość. To komedia omyłek, które są do bólu rzeczywiste i pomimo upływu czasu nie straciły ani trochę na aktualności. Polska biurokracja i ceremonialne robienie łaski wcale nie minęły i cały czas dają nam popalić. „Nowy” w genialny, zabawny i bardzo lekki sposób pokazuje pełen wachlarz charakterów i charakterków, które spotkamy w urzędach, w pracy, u lekarza, w sklepach. Choć film jest z 1969 roku, to w trakcie oglądania wydaje się, że te 45 lat minęło, jak z bicza strzelił – a właściwie nie minęło... Mamy tu na myśli polską papierkologię, która ma się lepiej, niż my wszyscy razem wzięci.

rys. Daniel Baum



Można zaryzykować stwierdzenie, że w tytule tego filmu większość ludzi zawsze wstawia słowo "pamiętnik", "brudnopis" albo "czystopis", ale nigdy nie chodzi o żadne z nich.

To prawda, że jest niesamowicie długi, ale to z pewnością nie jest dłużyzną – a nawet chciałoby się rzec, że „szkoda, że nie trwa jeszcze dłużej” albo „szkoda, że to nie serial”. W Polsce film emitowany był w pełnej wersji trwającej 180 minut, ale jego sława sięgnęła nawet daleko poza granice naszego kraju: film był emitowany w USA oraz Wielkiej Brytanii, ale skrócono go do 152 i 125 minut. 

„Rękopis znaleziony w Saragossie” w reżyserii Wojciecha Jerzego Hasa powstał według powieści hrabiego Jana Potockiego i opowiada historię młodego oficera Alfonsa van Wordena, który zmierza do Madrytu, żeby objąć stanowisko kapitana w gwardii walońskiej. Wbrew przestrogom swojej służby wybiera najkrótszą drogę, która wiedzie przez góry Sierra Morena. Góry mają podobno być siedliskiem duchów i żywych trupów. Alfons trafia do gospody, gdzie poznaje dwie mauretańskie księżniczki – i tu zaczyna się cała zabawa ;) Wciągające!



rys. Daniel Baum





3. Przyjęcie na dziesięć osób plus trzy


„Przyjęcie na dziesięć osób plus trzy”, niczym lewy albo prawy sierpowy, wali prosto w oczy paradoksami polskiego PRL-u, z których część chyba nie do końca jeszcze przeminęła. 

Panowie popijający piwo pod budką zabijają w ten sposób nadmiar czasu spowodowany bezrobociem. Karolak (w tej roli Maklakiewicz), który utrzymuje się z pieniędzy matki, zdaje się lubić ten sport, ale jego sielankę przerywa milicyjny nakaz stawienia się w pośredniaku. Tam też pojawia się kierownik fabryki, który pilnie szuka dziesięciu chłopa do ciężkiej fizycznej pracy.
Z oporami, ale jednak znajduje chętnych. 

Na miejscu okazuje się niestety, że nie dość, że robota jest bardzo niewdzięczna, to do tego słabo płatna, więc wszystkim, którzy wcześniej byli chętni albo załapali się przypadkiem, rzedną miny. Gdy chcą już zrezygnować, kierownik wraz z przewodniczącym rady zakładowej wpadają na prosty (i jak się okazuje, genialny) pomysł, który ma ich zmotywować – na koniec pracy zorganizują dla nich przyjęcie... Klasyk ze Zdzisławem Maklakiewiczem  i Janem Himilsbachem oraz kultową piosenką „Małe piwko”!






rys. Daniel Baum







Czyli film o tym, co przecięty Polak z czasów PRL zrobiłby z wygraną w totolotka :)

W głównych rolach znów kultowy duet Maklakiewicz & Himilsbach. „Wniebowzięci” to jedna z lepszych komedii Andrzeja Kondratiuka z tą dwójką w rolach głównych. Nie jest to jednak typowa komedia, w trakcie której widz tylko się śmieje – oprócz specyficznego (a jakże!) humoru znajdziemy tu sporo tematów do przemyśleń: prawdziwa wartość pieniędzy, przyjaźń, marzenia i ich zderzenie z możliwościami, ehh, jednym słowem, sens życia. Ale na szczęście w krzywym zwierciadle, w którym Maklakiewicz i Himilsbach przeglądają się po wygraniu okrągłej sumki na loterii...

Obaj są mężczyznami, którymi w życiu więcej się nie udało niż udało, więc chcąc sobie te deficyty zrekompensować, wyruszają w pierwszą w życiu podróż samolotem. (Nie)znośna lekkość bytu, którą dzięki LOT-owi osiągają na pułapie kilku tysięcy metrów, sprawia, że w iście koncertowy sposób trwonią całą wygraną na kolejne wycieczki po nieboskłonie.




rys. Daniel Baum

5. Jak to się robi


Ups... Chyba Maklakiewicz i Himilsbach na dobre zdominowali nasze Top 6. Ale nic dziwnego – „Jak to się robi” z 1973 r. w reżyserii Andrzeja Kondratiuka to jedna z tych komedii, które po prostu trzeba zobaczyć! 

O co chodzi?
W pociągu do Zakopanego reżyser filmowy, Kozłowski (Maklakiewicz), spotyka literata o nazwisku Narożny (Himilsbach). Bardzo szybko zawiązuje się między nimi nić sympatii i artystycznego porozumienia. Do tego stopnia, że już w czasie podróży postanawiają, że chcą wspólnie nakręcić film. Po przyjeździe do Zakopanego zatrzymują się w Domu Pracy Twórczej „Muza”, gdzie zamierzają napisać scenariusz i znaleźć odtwórczynię głównej roli. Ich wybór pada na jedną z wczasowiczek oraz na kierowniczkę "Muzy". Wkrótce między kandydatkami dochodzi do bójki. Tymczasem jeden z głównych bohaterów uwodzi miejscową dziewczynę i popada w konflikt z góralami...

Jeśli widzieliście inne filmy z udziałem tego diabelskiego duetu, na pewno przyznacie nam rację, gdy powiemy, że w każdym z nich byli na swój sposób tacy sami – ale w dobrym znaczeniu tych słów. Każda kolejna komedia z Maklakiewiczem i Himilsbachem (szczególnie, gdy obejrzy się kilka filmów z nimi w krótkim czasie) wydaje się być kontynuacją ich przygód, ale zawsze w nowych miejscach i nowych zawodach.

Dlatego zachęcamy, żeby zrobić sobie maraton z prawdopodobnie jedynym takim duetem w historii polskiego kina!



rys. Daniel Baum


WESOŁYCH ŚWIĄT!

Jarosław Antoszczyk wraz z ekipą Studia Filmowego Hybrys
Ikony srebrnego ekranu


poniedziałek, 30 listopada 2015

To trzeba zobaczyć (odc. 22): Ortalionowy dziadek

rys. Daniel Baum

„Ortalionowy dziadek” to polski krótkometrażowy film fabularny z 1968 roku w reżyserii Juliana Dziedziny i do scenariusza Jerzego Urbana. Tak, tego Urbana. Jeśli śledziliście nasze poprzednie posty z cyklu „To trzeba zobaczyć”, to nie powinniście być zdziwieni, bo wcześniej polecaliśmy już jeden film, którego scenarzystą też był TEN Urban, czyli „Obrazki z życia” (klik).

W „Ortalionowym dziadku” zobaczycie takich aktorów, jak Tadeusz Białoszczyński, Jadwiga Andrzejewska, Janusz Kłosiński, Jan Ciecierski, Jan Rudnicki, Andrzej Jurczak, czy Lech Łotocki. Wspólnie tworzą postaci, których perypetie są zgrabną satyrą na ciężkie czasy, w których nie można było nawet spokojnie powiesić własnego palta na wieszaku w kawiarni. Czemu? No to kilka słów o fabule:




Główny bohater (a właściwie bohater tytułowy) to Pan Aleksander (w tej roli Tadeusz Białoszczyński) – nobliwy, starszy pan o nienagannych manierach, perfekcyjnym sposobie wysławiania się i eleganckim stroju. Żyje wygodnie, otoczony szacunkiem i podziwem środowiska, które uważa go za rzadkiego przedstawiciela starej szkoły dobrego wychowania. Jego pasja to brydż i związane z tym spotkania – wykwintne obiadki z deserami, jakie regularnie urządza w swoim domu dla wąskiego grona wyraźnie uboższych przyjaciół. Każde takie spotkanie ma swój wykwintny rytuał, zwieńczony szklaneczką czegoś mocniejszego. Nikt z uczestników brydżowych podwieczorków nie zauważa jednak, z jaką uwagą pan Aleksander słucha co wieczór radiowej prognozy pogody na następny dzień. Wydawać się może, że to jego osobliwy bzik podyktowany zaawansowanym wiekiem, ale widzów zdziwić może to, że pan Aleksander najpilniej przysłuchuje się prognozom opadów deszczu. Czy chodzi o reumatyzm? A może o migrenę? Co to, to nie... Chodzi o coś zupełnie przyziemnego – pieniądze.

Okazuje się, że źródłem dochodów nobliwego starszego pana są kradzieże popularnych i drogich w Polsce lat 60. płaszczy ortalionowych, które potem spienięża za niezłe sumki u pewnego pasera nazwiskiem Poniatowski (w tej roli Janusz Kłosiński). Metoda pana Aleksandra jest bardzo prosta – wchodzi do kawiarni i opuszczając ją zabiera nie swój płaszcz. Nawet gdy zostanie przyłapany, tłumaczy się roztargnieniem i pomyłką. Elegancki i szarmancki nie wzbudza niczyich podejrzeń. Płaszcze odsprzedaje paserowi Poniatowskiemu, a za zarobione pieniądze funduje przyjaciołom kolejne brydżowe spotkania. Niestety skala jego przestępczego procederu zwraca w końcu uwagę milicji, która sądząc, że ma do czynienia ze zorganizowaną szajką, organizuje obławę. Pan Aleksander zdaje sobie sprawę, że wpadka jest kwestią czasu i chce się wycofać, choćby na krótko. Okazuje się jednak, że pokusa jest silniejsza – przechodząc ulicą obok kawiarni i widząc wiszące na wieszaku ortalionowe płaszcze, wchodzi do lokalu i ponownie próbuje ukraść jeden z nich. Tym razem wpada w ręce stróżów prawa.






Resztę historii musicie poznać sami ;)

Podsumowując – ogląda się to bardzo przyjemnie, bo przedstawiane sytuacje wydają się jak pocztówka z bardzo odległej przyszłości. Młodsze pokolenia być może będą miały problem ze zrozumieniem, dlaczego ortalionowy płaszcz mógł być tak cenny, ale ci widzowie, którzy mają trochę więcej wiosen na karku – lub pamiętają sytuację na rynku odzieżowym lat 60. – pewnie nieraz westchną z uśmiechem przysłuchując się dialogom pana Aleksandra i pasera Poniatowskiego. Wtedy, żeby coś mieć, trzeba było to zdobyć. Dziś, gdy wszystko jest na wyciągnięcie ręki, trudno nam się cieszyć choćby z najpiękniejszego płaszcza, co nie?

piątek, 27 listopada 2015

Jarosław Antoszczyk o Stanisławie Mikulskim [ZDJĘCIA I FILM]

Stanisław Mikulski i Jarosław Antoszczyk

27 listopada 2014 roku o godzinie 5.15 zmarł Stanisław Mikulski. Jeden z najpopularniejszych i najbardziej lubianych polskich aktorów, niezapomniany Hans Kloss w serialu "Stawka większa niż życie", główny bohater serialu i filmu dokumentalnego „Ikony srebrnego ekranu”, nad którym we współpracy z nim od kilku lat pracował reżyser Jarosław Antoszczyk.

Dziś publikujemy nasze filmowe wspomnienie o Panu Stanisławie, w którym usłyszycie nie tylko opowieść Jarosława Antoszczyka, ale też fragmenty czołówki i filmu „Ikony srebrnego ekranu”. W tle za to usłyszycie muzykę, którą skomponował Zygmunt Konieczny, a nagrała ją Krakowska Orkiestra Studyjna wraz z wokalistką Piwnicy Pod Baranami Agnieszką Grochowicz. 

Od śmierci Stanisława Mikulskiego minął rok. Przez ten czas prace nad „Ikonami srebrnego ekranu”, które były ostatnim filmem, w jakim wystąpił Stanisław Mikulski, zupełnie uległy zmianie – straciliśmy przecież głównego bohatera. Mimo to Jarosław Antoszczyk postanowił dokończyć produkcję i skorzystać z kilkudziesięciu godzin materiału, które nagrał z Mikulskim przy okazji planów zdjęciowych i spotkań, które odbył z aktorem przez poprzednie lata. Nie bez znaczenia była tu też pomoc Pani Małgorzaty – żony Pana Stanisława.

Reżyser "Ikon srebrnego ekranu" Jarosław Antoszczyk ze Stanisławem Mikulskim i jego żoną Małgorzatą

Reżyser "Ikon srebrnego ekranu" Jarosław Antoszczyk ze Stanisławem Mikulskim i jego żoną Małgorzatą

Mikulski był legendą, numerem jeden na liście najbardziej rozpoznawanych polskich aktorów. Dlatego stał się głównym bohaterem serialu "Ikony srebrnego ekranu", który Jarosław Antoszczyk jeszcze za życia aktora zadedykował Mikulskiemu w podziękowaniu za to, że swoją rolą w "Stawce większej niż życie" rozsławił ten polski serial na całym świecie, dając przykład, że produkcje powstające w Polsce zasługują na uwagę widzów w każdym miejscu kuli ziemskiej.

Mikulski był uwielbiany i ceniony w Polsce i zagranicą. Choć zagrał w wielu filmach, to "Stawka..." przyniosła mu niezrównaną popularność i miliard widzów na całym świecie.

Dziękujemy, Panie Stanisławie. Praca z Panem to był zaszczyt. 


Zapraszamy do obejrzenia naszego filmowego wspomnienia z fragmentami „Ikon srebrnego ekranu:



Stanisław Mikulski na jednym z planów filmowych "Ikon srebrnego ekranu" w rozmowie z Jarosławem Antoszczykiem

Stanisław Mikulski na jednym z planów filmowych "Ikon srebrnego ekranu" w rozmowie z Jarosławem Antoszczykiem

Stanisław Mikulski na jednym z planów filmowych "Ikon srebrnego ekranu" w rozmowie z Jarosławem Antoszczykiem

Stanisław Mikulski na jednym z planów filmowych "Ikon srebrnego ekranu" w rozmowie z Jarosławem Antoszczykiem

Stanisław Mikulski na kadrze z czołówki "Ikon srebrnego ekranu" w reżyserii Jarosława Antoszczyka


poniedziałek, 16 listopada 2015

Tylko u nas fragmenty książki „Na wieki wieków amant” o Tadeuszu Plucińskim!

Niedawno opublikowaliśmy na blogu wywiad, który reżyser „Ikon srebrnego ekranu” Jarosław Antoszczyk przeprowadził z Magdaleną Adaszewską, autorką biografii Tadeusza Plucińskiego, etatowego amanta kina PRL. Książka jest tak zachwycająca i wciągająca, że trudno o lepszą lekturę na długie jesienne wieczory. Klimat niebywałych opowieści z życia Plucińskiego został przez autorkę ujęty tak barwnym językiem, że „Na wieki wieków amant” czyta się jednym tchem i z wypiekami na twarzy. Na dowód tego – dzięki uprzejmości autorki Magdaleny Adaszewskiej – specjalnie dla Was publikujemy dziś fragmenty tej wyjątkowej biografii:


„Zdzisio Maklakiewicz, wybitny aktor, wielka osobowość, zawsze stworzył kreację. Wolał grać w filmie, teatr go nudził. Mówił: „No Tadek, patrz, jak można grać to samo i tak samo każdego dnia. Ja ciebie nie rozumiem.” Pamiętam, jak grał w „Synu marnotrawnym” Sieciecha. Jego Sieciech był każdego wieczoru inny. Garbaty, z kulawą nogą, bez oka…To była zawsze niespodzianka dla całego zespołu. Opowiadał, jak to jego mama, wspaniała pani Cecha, Czesława zapytała go o teatr. „Zdzisiu, wytłumacz, a co wy w tym teatrze właściwie robicie?” No to Zdzisiek wytłumaczył: „ Mamucha kochana, przychodzimy rano na 10.00, od razu piwo, a o 12.00 wódka, potem rozbieramy się do golasa, znów pijemy na umór, uprawiamy orgie. Około 18 na krótko trzeźwiejemy, bo mamy przedstawienie, po 22 znowu wszyscy goli, wóda i orgietki. Wszyscy ze wszystkimi, panie z panami, panie z paniami, panowie z panami, i wóda do rana, i seks, potem na chwilę do domu pod prysznic i znów na 10.00 na próbę…” Pani Cecha z przerażeniem: „Zdzisiu! Synku! I ty tak przez cały tydzień?” Zdzicho: „Nie, w poniedziałki teatr zamknięty, mam wolne, no co też mama…”

***

Janek Himilsbach. Kochany. Najwspanialszy naturszczyk polskiego kina. Kamieniarz, ślusarz, piekarz, ślusarz, rębacz na przodku w kopalni, palacz na statku rybackim, pisarz i aktor. Kim on nie był! Mówił, że nie można w kółko „pier....lić tego samego”.
To on wymyślił powiedzonka: inna broszka, wnuki Koryntu, kurwy lekkiego pochodzenia, stary rzęch. Dla filmu odkrył go Marek Piwowski. Zaproponował mu rolę w kultowym dzisiaj „Rejsie". Janek opowiadał, że było całkiem odwrotnie i to on wymyślił dla Piwowskiego studia reżyserskie. Janek opowiadał różne rzeczy, dziennikarze znali kilka jego życiorysów, różne wersje tych samych zdarzeń. Nie wiedział, kiedy dokładnie się urodził, mawiał, że jego ojciec po świętowaniu narodzin, nie mógł sobie przypomnieć daty.
Mieszkałem przed laty na Piwnej, niedaleko „Zapiecka” i sklepu z kryształami. Wychodzę któregoś dnia przed dom, a idzie Janek i trzyma stos talerzy, całą górę, dłońmi od spodu, a od góry przytrzymuje ten stos brodą. Zobaczył mnie i chrypi: „Tadek!” Ja: „O, Janek, cześć, co tam, co tu robisz o tej porze?” Janek: „No, no, cholera jasna. Bierz te talerze, przytrzymaj.” Biorę, trzymam jak on, pod brodą, a on dalej: „ Tadek, byłem tu k….wa wczoraj, ale żeśmy tak do dna poszli, do podłogi, i k…wa, rozpie…..łem całą zastawę, wybiłem wszystkie talerze, no i, wiesz, jako dżentelmen, odkupiłem i niosę, tylko nie pamiętam, k…..wa, gdzie to było, gdzieś k….wa w rynku, ale k….wa, gdzie?”
Grałem w jakimś filmie, już nie pamiętam, co to było. Ale pamiętam Janka. Jego rola polegała na tym, że miał przebiec przez parkiet. Przyszedł lekko nabuzowany, nie wiem, ile wypił od rana. Biegł i poślizgnął się na samym środku parkietu. Przewrócił się. Usłyszałem huk, łomot głową o podłogę. Przestraszyłem się. Przez głowę przeleciała mi myśl: zabił się, zabił. A on wygrzebał się. Wstał. I powtórzył scenę.
Potem siedział i popijał w bufecie. Zobaczył mnie: „Tadek, chodź!” Wołali mnie na plan, musiałem już biec: „Janek, nie mogę teraz…” On: „No to już wiesz, co ci w co!” I to był ostatni raz, kiedy go widziałem.

***

„Bernard Ładysz, Beniek. Świetny chłopak ze Wschodu, serdeczny, taki swój chłop. A przy tym głosisko mocne, bas naturalny, prawdziwy. Talent. On jako jedyny śpiewak operowy z Polski śpiewał w Londynie z Marią Callas. Stał podobno w tym Londynie z kolegami na korytarzu Opery. Callas przechodziła. Wszyscy usunęli się z szacunkiem pod ścianę, a on, jak to on, szczery, prostolinijny chłopak ze Wschodu, gorąca krew, podszedł i klepnął ją w pupę… Tak, w pupę! Dokładnie tak, jak prawdziwy chłop klepie babę. I przestał z nią śpiewać. Callas postarała się, by wyrzucili go z obsady.”

***

„Kazio Brusikiewicz lubił sobie kogoś na ulicy upatrzyć i złowić. W Nowym Jorku podchodził i wiedząc, że ten nie rozumie po polsku, zaczynał lekko drżącym głosem: „Przepraszam pana, ze, zie, y, e, wtedy też?” Przechodzień: „Excuse me?” Kazio: „No mówię, że y te, y ze, przechodził, e, ye, to tędy...” Tamten stukał się w głowę i najczęściej uciekał, a Kazio Brusio miał ubaw. (…) Innym razem, na Times Square, na koniu siedzi policjant, czarnoskóry. Kazio żartuje: „Nie dość, że na koniu, to jeszcze czarny. Tadek, trzymaj się, idę z nim porozmawiać”. Ja na to: „No to ja spieprzam, bo zaraz nas zaaresztują.” Przyklejam się do jakiejś eleganckiej wystawy. Kazio zaczepia policjanta i zaczyna swoją bebeluchę: „yyy, eee, monsieur, pszę pana, eee yyy aaa ale, że i on, brzdęk...” Ja już mało nie padłem na zawał, myślę, zaraz jak mu tamten czymś przyłoży, albo zamknie w ciupie z jego starym komunistycznym paszportem, to dopiero będzie bal. Policjant marszczy brwi i pochyla się: „W h a t?!?!” A Kazio dalej ciągnie swoje bełkoty: „ …proszę pana, bla eeeee y…, Oooooo…tak? Naprawdę? I koń też?...” Tamten patrzy jak na wariata, znów się pochyla i cedzi przez zęby: „Ty, mały, słuchaj…Mów wolniej, bo nic nie rozumiem.” I cedzi to wyraźnie po polsku! Kazio na moment zdębiał. A ja o mały włos nie wszedłem w wystawową szybę. Okazało się, że ciemnoskóry policjant mieszkał w polskiej dzielnicy i nauczył się naszego języka od polskich przyjaciół. Kazio rzucił mu na pożegnanie: „A jak tak, to wszystkiego najlepszego, pozdrów tam naszych!
Pamiętam stary dworzec kolejowy Warszawa Główna, nie było jeszcze Dworca Centralnego. Stoimy na peronie całą grupą, same perły „Syreny” i ja do nich przylepiony. Patrzymy, idzie facet, niesie walizki, tak zwany numerowy, inaczej bagażowy, w mundurze. Kazio, jak zwykle, nie wytrzymuje: „Pogadam sobie z nim.” Hanka Bielicka też nie wytrzymuje i cedzi przez zęby: „Kazik, przestań, na litość Pana Boga, daj mu spokój, ten człowiek przecież pracuje.” A Kazio podchodzi: „Przepraszam pana bardzo…” Bagażowy odstawia walizki: „Słucham?” Brusio zaczyna swoje słynne bebeluchy: „Jeśli chodzi o peron siedem, dziew, ot, e, yt, ot, eta, też już był? Bagażowy patrzy na Kazia dłuższą chwilę bardzo poważnie i spokojnie odpowiada: „Na czwartym peronie, proszę pana. Kazio podziękował i prawie posikał się ze śmiechu. I my wszyscy też.”


Książkę „Na wieki wieków amant” możecie kupić tutaj.
Cena: 29,50 zł
Liczba stron: 272






piątek, 30 października 2015

Na wieki wieków amant: Jarosław Antoszczyk w rozmowie z Magdaleną Adaszewską, autorką biografii Tadeusza Plucińskiego

rys. Daniel Baum

Tadeusz Pluciński, aktor teatralny i filmowy, artysta estradowy, to ulubieniec publiczności i kolegów z branży. Poza tym bezapelacyjny ulubieniec kobiet... Dziś reżyser „Ikon srebrnego ekranu” Jarosław Antoszczyk przepytuje autorkę jego biografii Magdalenę Adaszewską z kulis pisania tej absolutnie wyjątkowej książki.

Tadeusz Pluciński ukończył szkołę teatralną w Łodzi, gdzie zawodu uczył się od najwybitniejszych: Leona Schillera, Aleksandra Zelwerowicza, Jacka Woszczerowicza, Józefa Węgrzyna. Znakomity zarówno w repertuarze poważnym, jak rewiowym i komediowym. Aktorskim bakcylem zaraził go Edward Dziewoński. Na scenie zagrał ponad dwieście ról. Z Niną Andrycz, Ireną Eichlerówną, Aleksandrą Śląską, Ireną Kwiatkowską, Hanką Bielicką, Kaliną Jędrusik, Kazimierzem Brusikiewiczem, Lidią Korsakówną, Władysławem Hańczą, Barbarą Krafftówną… Zagrał w sześćdziesięciu filmach, jego ekranowe epizody to perełki. Niezapomniany minister Jaszuński w serialu „Kariera Nikodema Dyzmy”, znakomite role w kultowych komediach Stanisława Barei: „Poszukiwany, poszukiwana”, „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz”, „Brunet wieczorową porą”, w „Dzięciole” Jerzego Gruzy oraz „Hydrozagadce” Andrzeja Kondratiuka. 

W książce „Na wieki wieków amant” Magdalena Adaszewska, dziennikarka, autorka literackich portretów znanych osób ze środowiska artystycznego, lekkim, dowcipnym, często ciętym językiem opowiada o życiu Tadeusza Plucińskiego, na podstawie którego można nakręcić pasjonujący film. Anegdoty i historie są tak nieprawdopodobne, że gdyby nie wydarzyły się naprawdę, nikt by ich nie wymyślił… 

Pluciński kochał sport i dobre samochody. Nade wszystko kochał też swoje wierne psy. Na swojej liście tych grzechów większych i mniejszych ma burzliwe miłości, flirty i romanse. Do tego cztery żony i kochanki o bardzo znanych nazwiskach. A jakby tego było mało – kilkadziesiąt listów dziennie od kobiet, sceny zazdrości, skandale, ucieczki przed tłumem fanek i zazdrosnymi mężami oraz inne zaskakujące zwroty akcji. Wszystko to na tle Warszawy czasów PRL i całej bohemy minionej epoki.

Jarosław Antoszczyk: Skąd wziął się pomysł napisania wywiadu-rzeki z Tadeuszem Plucińskim?

Magdalena Adaszewska: Świetnego aktora poznałam kilka lat temu, przeprowadzałam z nim wywiad dla jednego z miesięczników. Odkryłam, że miał barwne, pełne przygód życie i jest przy tym czarującym mężczyzną, wytrawnym gawędziarzem, który sypie anegdotami, historyjkami, wspomnieniami z czasów niezapomnianej Warszawy PRL-u, barwnie opowiada o ludziach ówczesnej bohemy, gwiazdach, o przyjaźniach, miłościach, rozstaniach. To fascynujący materiał nie tylko na wywiad w miesięczniku, ale na coś więcej.

Jarosław Antoszczyk: Co było najtrudniejszym zadaniem w pracy nad książką?

Magdalena Adaszewska: Nie było trudnych momentów. Spotkania i rozmowy z Tadeuszem Plucińskim były dla mnie przyjemnością, uwielbiam słuchać o czasach, których już nie ma, o ludziach z fantazją i klasą, o życiu człowieka, który patrzy na nie z perspektywy niemal 90 lat i ocenia je, analizuje, podsumowuje. Proces pisania to składanie wielu nagranych rozmów w całość, budowanie, tak, aby „wszystkie puzzle” do siebie pasowały, by nic po drodze nie umknęło, nie zagubiło się. Czas pracy nad książką był świetną przygodą.

Jarosław Antoszczyk: Co w ramach pracy nad „Na wieki wieków amant” wspomina Pani najlepiej?

Magdalena Adaszewska: Wszystko było ciekawe. Ale najciekawsze były oczywiście spotkania z aktorem i jego rozrachunek z życiem. Rozmowy o sukcesach, porażkach, smaku miłości, zdradzie, rozstaniach. O uroczych czasach przedwojennych, kiedy był dzieckiem, miał w domu wesoły zwierzyniec, bił się w szkole i podkochiwał w koleżankach z klasy. O trudach wojny, gdy jako dorastający chłopak walczył o kawałek chleba, ciężko pracował i wraz z mamą narażał życie, przeprowadzając Żydów przez granicę. O tym, co ważne w różnych etapach życia, czego się żałuje i czego nie da się naprawić.

Jarosław Antoszczyk: Jak wyglądały spotkania z głównym bohaterem książki?

Magdalena Adaszewska: Tadeusz Pluciński witał bardzo szarmancki, owiany mgiełką perfum. Obok niego stał jego ukochany pies, rottweiler Kuba. Siadaliśmy przy herbacie lub kawie i wchodziliśmy w świat, którego już nie ma. Dla aktora to była wyprawa w przeszłość, często zaskakująca dla niego samego, ponieważ przypominał sobie zdarzenia, ludzi sprzed wielu lat i wydobywał ich z zakamarków pamięci. To fascynujące. Uwielbiam słuchać, a takich opowieści ze szczególną przyjemnością i zainteresowaniem. Poza tym, aktor to świetny kompan, z ogromnym poczuciem humoru i dystansem do siebie i świata.

Jarosław Antoszczyk: Czy w wywiadzie-rzece Tadeusza Plucińskiego pojawiają się jakieś zaskakujące wątki?

Magdalena Adaszewska: Tadeusz Pluciński opowiadał historie tak nieprawdopodobne, że gdyby nie wydarzyły się naprawdę, trudno byłoby w nie uwierzyć. Bo kto uwierzy, że jego ojciec w latach przedwojennych, przyniósł do domu papugę klnącą jak szewc, takimi najgorszymi przekleństwami i małpę z zoo, która z zemsty pobiła ojca po łysinie i wytarmosiła za uszy? Przygody aktora na studiach, jego ucieczki przed zazdrosnymi mężami – skoki przez balkon pod ostrzałem z pistoletu – to sceny jak z dobrego kryminału… Wspomnienia aktora składają się wyłącznie z takich opowieści. Zaskakujących, śmiesznych, wzruszających, niezwykłych zwrotów akcji. Czytelnik nie będzie się nudził.

Jarosław Antoszczyk: Jakie postaci pojawiają się we wspomnieniach Tadeusza Plucińskiego?

Magdalena Adaszewska: Pojawia się wielu wybitnych aktorów, świetnych, malowniczych ludzi, z którymi Tadeusz Pluciński się przyjaźnił. Kazimierz Brusikiewicz, Irena Kwiatkowska, Nina Andrycz, Hanka Bielicka, Kalina Jędrusik, Elżbieta Czyżewska, Alina Janowska, Dudek Dziewoński, Jan Himilsbach, Zdzisław Maklakiewicz i wielu, wielu innych. Lista przyjaciół aktora jest imponująca. Pojawiają się też legendy teatru, których wizerunki zdobią ściany dzisiejszej Akademii Teatralnej w Warszawie. Leon Schiller, Aleksander Zelwerowicz, Jacek Woszczerowicz.

Jarosław Antoszczyk: Do kogo kieruje Pani tę książkę?

Magdalena Adaszewska: Do wszystkich Czytelników. Do pokolenia Tadeusza Plucińskiego, pamiętającego jego epokę, aktorów z czasu PRL-u, filmy, znają doskonale klimat tamtych lat. Do młodszych, którzy wtedy się urodzili i wychowali, i również wspominają epokę z sentymentem. I do bardzo młodych ludzi, wchodzących teraz w życie, ponieważ książka może stać się dla nich źródłem informacji o ludziach filmu polskiego oraz drogowskazem w życiu. Wiele zdań, które usłyszałam od aktora brzmi jak złote myśli. Na przykład: „Życie to wielka przygoda. Można pogrążyć się w smutku lub niesamowicie je sobie ubarwić. Wybrałem to drugie”.


Magdalena Adaszewska – dziennikarka, autorka literackich portretów znanych osób ze środowiska aktorskiego, artystycznego oraz tekstów o tematyce społecznej i psychologicznej. Publikowała w miesięcznikach: „Twój Styl”, „Marie Claire”, „Sukces”, „Pani”, „Elle”. Absolwentka polonistyki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Pisanie to jej największa pasja. A spotkania z ludźmi największa przygoda.

Książkę „Na wieki wieków amant” możecie kupić tutaj.
Cena: 29,50 zł
Liczba stron: 272


wtorek, 27 października 2015

Na planie filmu "Las, 4 rano" Jana Jakuba Kolskiego

Reżyser "Ikon srebrnego ekranu" Jarosław Antoszczyk, aktor Krzysztof Majchrzak i reżyser Jan Jakub Kolski – wszyscy na planie najnowszego filmu Kolskiego "Las, 4 rano"

Zimna październikowa niedziela. Jarek Antoszczyk parkuje na poboczu jednej z dróg w okolicach Tomaszowa Mazowieckiego. Na miejscu dostrzegamy aktora Krzysztofa Majchrzaka w brudnych i znoszonych ubraniach. Przy powitaniu zauważamy, że jego dłonie też są ubrudzone, a za paznokciami tkwi czarna ziemia. Nic dziwnego, skoro Majchrzak od blisko miesiąca praktycznie mieszka w leśnej ziemiance.

Powodem spotkania w tym miejscu i takiego wyglądu Majchrzaka jest kończący się właśnie plan zdjęciowy reżyserowanego przez Jana Jakuba Kolskiego filmu „Las, 4 rano”, który w całości jest oparty o napisaną przez niego książkę pod tym samym tytułem, opublikowaną w 2015 roku nakładem wydawnictwa Wielka Litera. Wizyta reżysera „Ikon srebrnego ekranu” Jarosława Antoszczyka w tym miejscu była możliwa dzięki uprzejmości producentów filmu i dzięki temu, że Antoszczyk od dłuższego czasu zna się z Krzysztofem Majchrzakiem. Bez tego moglibyśmy tylko pomarzyć o tym, żeby pokazać Wam te zdjęcia i zdobyć autografy na książce „Las, 4 rano”. Ale o tym za chwilę.

Jarosław Antoszczyk i Krzysztof Majchrzak
"Las, 4 rano" autorstwa Jana Jakuba Kolskiego


Majchrzak gra w ekranizacji książki „Las, 4 rano” główną rolę – jak to w filmach Kolskiego, wyrazistą i pewnie dla wielu kontrowersyjną. Wciela się w postać mężczyzny po sześćdziesiątce, który mieszka w wykopanej w lesie ziemiance. Nie ma dokumentów, nie ma przeszłości, nie ma bliskich. Za towarzystwo ma kota i psa. Żywi się mięsem upolowanej zwierzyny oraz resztkami zbieranymi dla niego przez Natę (w tej roli Olga Bołądź), prostytutkę pracującą przy pobliskiej drodze. Mają dobry, choć specyficzny kontakt, widują się regularnie, rozmawiają o literaturze i o życiu.

Pewnego dnia Nata staje się ofiarą porachunków gangów. Mężczyzna wpada w rozpacz. W kilka dni po śmierci Naty, przed jego ziemianką staje trzynastoletnia Jadzia i żąda dla siebie opieki. Główny bohater nie chce niczyjej obecności, próbuje odprawić Jadzię, ale ta jest uparta i nie zamierza ustąpić. Ustalają warunki. W końcu mężczyzna przyjmuje Jadzię na dwutygodniowy okres próbny.

Wraz z Jarkiem Antoszczykiem odwiedziliśmy Jana Jakuba Kolskiego na planie filmu „Las, 4 rano” podczas ich ostatniego dnia zdjęciowego w okolicach Tomaszowa Mazowieckiego. Uwieczniliśmy  na zdjęciach moment, w którym Jan Jakub Kolski i Krzysztof Majchrzak podpisują kilka egzemplarzy książki „Las, 4 rano”, które niedługo będziecie mogli wygrać w konkursie na fanpage’u Ikony srebrnego ekranu.

Od lewej: Jarosław Antoszczyk, Krzysztof  Majchrzak i Jak Jakub Kolski

Jeden z egzemplarzy książki podpisanej przez Krzysztofa Majchrzaka i Jana Jakuba Kolskiego












W ramach ciekawostki: zdjęcia do filmu „Las, 4 rano” powstawały w różnych miejscach – w Łodzi, w okolicach Tomaszowa Mazowieckiego, ale pewnie niewielu naszych czytelników wie, że w pobliżu znajduje się wieś Popielawy, czy miejsce akcji słynnego filmu Kolskiego „Historia kina w Popielawach”. Tutaj też Kolski kręcił latem 2011 roku film "Zabić bobra". Czemu tak chętnie wraca tutaj z kamerą? Bo Popielawy to miejsce, w którym Jan Jakub Kolski wychowywał się pod opieką dziadków.

Zdjęcia powstały dzięki uprzejmości zespołu produkcyjnego filmu „Las, 4 rano” w reżyserii Jana Jakuba Kolskiego.

Jarosław Antoszczyk i Krzysztof Majchrzak w pełnej charakteryzacji

Krzysztof Majchrzak podpisuje egzemplarz książki "Las, 4 rano"

Jan Jakub Kolski podpisuje egzemplarz książki "Las, 4 rano"

Krzysztof Majchrzak i Jan Jakub Kolski