poniedziałek, 30 grudnia 2013

Reżyser pióra, literat kina, czyli o magnetyzmie Marka Hłaski

 
Marek Hłasko – jeden z rozbitków na „wyspie zapomnienia” (czyli w Restauracji Kameralnej), polski James Dean, idol Jana Himilsbacha. Inspirował, pił i upijał, oburzał, doprowadzał do rozstroju nerwowego. Wywoływał skrajne emocje i pewnie dlatego wszyscy nasi goście podczas zdjęć i wywiadów do „Ikon srebrnego ekranu” o nim mówią. Mówił już Jędryka, mówił Karewicz, a dziś opowie Wam o nim Lubaszenko. 

Jarosław Antoszczyk: W jakich projektach opartych na tekstach Marka Hłaski brał Pan udział?

Olaf Lubaszenko: Miałem taki okres w życiu, że brałem udział wyłącznie w projektach opartych na tekstach Marka Hłaski, a mam tu na myśli to, że mnie się wydawało, że jestem jakoś związany bardzo z Markiem Hłasko duchowo, intelektualnie i emocjonalnie. W związku z tym we wszystkich filmach, w których grałem, grałem Marka Hłaskę, przez pewien czas, niezależnie od tego kto napisał scenariusz i o czym to było... ale mi przeszło. Jest coś takiego z Markiem Hłasko – w moim wypadku będę mówił oczywiście wyłącznie w swoim imieniu –że ta fascynacja jego twórczością była intensywna, bardzo mocna, taka wydawałoby się nieodwracalna i potem nagle, jak ręką odjął, minęła. To znaczy, pozostał mi sentyment do tej twórczości ale minęła fascynacja, fascynacja postawą, fascynacja problematyką, fascynacja pewnym rodzajem bohatera, który tam niewątpliwie jest. Być może nie jest to bohater do końca wykreowany, wymyślony przez samego Hłaskę. Trochę jest to bohater zaczerpnięty z komiksu, w którym się zaczytywał w młodości, w dzieciństwie. Może z kina amerykańskiego, może z Hemingwaya trochę, no w każdym razie ten taki twardy bohater mówiący krótkimi wyrazami, w najbardziej rozbudowanym wypadku zdaniami złożonymi z trzech, czterech wyrazów. Bohater który istnieje w życiu innych krótko, po czym znika na zawsze, odchodząc gdzieś tam ku światłu zachodzącego słońca.

Bądźmy szczerzy: taki bohater może fascynować zwłaszcza młodego człowieka! Ja trochę tak odbieram tę literaturę – jako chłopięcą momentami, ale z drugiej strony gdzieś tam podszytą goryczą. To jest taki bohater, który ma w sobie dużo wiary, naiwności, pragnienia miłości, ale jednocześnie bardzo szybko stracił złudzenia. Praktycznie już na samym starcie te złudzenia stracił, po pierwsze przez czas, w którym żył, czyli wojnę, po drugie przez okoliczności, w jakich przyszło mu się wychowywać, czyli w oderwaniu od bliskich, odesłany gdzieś do ciotek, czy wujków, czy do jakiejś restauracji. Kształtowany przez środowisko, w którym się wychowywał, w którym później dorastał (szoferów..., te wszystkie fajne miejsca, fajne światy, ale niewątpliwie nie światy dla młodego lorda, raczej dla trochę bandyty, trochę zabijaki). To wszystko jest w nim wymieszane. I w tej twórczości to jest, ale przez to, że właśnie w takim świecie się wychowywał, ta literatura operuje skrótem, operuje prostym językiem, operuje wyraźnymi emocjami. Nie jest to Marcel Proust, mówiąc krótko, który nad jedną emocją może się pochylić na kilkadziesiąt stron. Tam raczej jest krócej, trochę jest z filmu, trochę z westernu. I to wszystko sprawia, że Hłasko tak wdzięcznie nadaje się jako materiał do adaptacji filmowej, i dlatego mieliśmy tak dużo jego adaptacji, bo to są po prostu gotowe scenariusze.

To być może widać w tym jak pisał, że jest w nim wymieszana ta naiwność, wrażliwość, czyli być może to pochodzenie, to dzieciństwo wczesne, w którym gdzieś tam odebrał jakieś przekazy miłości, wrażliwości, delikatności. Ta delikatność wymieszana z tym twardym, brutalnym światem, brutalnym językiem i brutalnymi zdarzeniami. Na tej mieszance, na tym kontrapunkcie jest zasadzona jego prawdziwa wartość. On nie należy jednoznacznie do świata bandytów. Nie jest Grzesiukiem, tylko właśnie u niego jest to rozchwianie pomiędzy wrażliwym, nawet momentami niezwykle subtelnym spojrzeniem i wielkim, obsesyjnym wręcz pragnieniem miłości, które się pojawia w każdym tekście prawie ,i tym twardym światem i życiem, i tą brutalnością. 

J.A.: Czy znał Pan Marka Hłaskę osobiście, czy z relacji osób trzecich?

O.L.: Ja miałem przyjemność, zaszczyt, honor występować u boku aktorów, którzy grali w filmach 1986 roku. Nie wiedziałem wtedy, że spotkam Pana, dlatego jakoś nie zapisywałem, nie zapamiętywałem szczególnie. Obiecuję, że następnym razem się przygotuję...  Ja się w ten świat kompletnie zanurzyłem sam. Najpierw zanurzyłem się w literaturze jako dorastający piętnasto-, szesnastoletni chłopiec, a potem nagle zupełnie niespodziewanie i z niezrozumiałych dla mnie powodów dostałem propozycję zagrania w „Sonacie marymonckiej”. Więc to wszystko jakoś może nawet w obsesyjną fascynację u mnie się przerodziło. Ale po kilku latach na szczęście mi to przeszło. Byłem wtedy w wieku dziewiętnastu lat, czyli mniej więcej w takim wieku, jak bohater, którego grałem. 

J.A.: Jakim człowiekiem był Marek Hłasko?

O.L.: Nie mogę oczywiście powiedzieć, jakim człowiekiem był Marek Hłasko. Mogę powiedzieć, jak odbierałem jego literaturę, jak odbierałem filmy robione według tego, co napisał... To było coś takiego, że twórcy urzeczeni i osobowością i czarem tej prozy, ulegali temu urokowi. Ja myślę, że jednak osobowość pisarza w wypadku tych adaptacji przytłaczała trochę twórców filmowych i nikt chyba (z tych rzeczy, które ja widziałem) nie potrafił tak bardzo nadać swojego piętna i wyciągnąć z tej prozy np. tego co gdzieś tam jest, czyli właśnie takiego chłopięcego optymizmu, tego praktycznie nigdzie nie ma. To są strasznie smutne filmy. One są przygnębiające i one mogą przyprawić widza o nieodwracalną melancholię. A tym czasem w tej prozie niekoniecznie jest wyłącznie pesymizm i smutek. Ja myślę, że jest tam sporo wiary, nadziei – tych jasnych nut. Tego w tych filmach nie ma, tego w nich brakuje. Dlatego, być może, nie powstał żaden wielki film na bazie tej prozy. Chociaż „Baza ludzi umarłych” jest na pewno filmem znakomitym, wybitnym. Niewątpliwie jest to wspaniały film, ale nie ma chyba nikogo na świecie, kto mógłby powiedzieć, że jest to optymistyczny film.

Dlatego też życie Hłaski trudno oceniać komuś, kto go nie znał. Ono było w pewnym sensie kreacją. On się trochę kreował na swojego bohatera i pewnie swój życiorys też trochę kreował na taki, który później ładnie by wyglądał w książkach. Ja myślę, że mogło coś takiego być. To nie jest nic złego. W pewnym sensie artysta musi trochę dbać o PR. Może Hłasko dbał oswój PR jeszcze nie wiedząc, że takie sformułowanie będzie wymyślone i że w jego przypadku będzie to od razu „czarny PR”. On zdecydowanie dbał o swój własny „czarny PR”.

Osoby, które konstruują swój czarny, negatywny, smutny, przygnębiający, pesymistyczny życiorys zwykle odchodzą w niepamięć, w zapomnienie. Tymczasem Marek Hłasko jest pamiętany, żyje, jest legendą do dzisiaj, co jest naprawdę wyjątkową rzeczą, bo niewiele jest takich postaci z tamtego czasu. Być może jeszcze Leopold Tyrmand. 

J.A.: W jaki sposób teksty marka Hłaski i realizowane według nich filmy różniły się od typowej twórczości socjalistycznego realizmu?

O.L.: Teksty się różniły zdecydowanie. W większości były antytezą socrealizmu, choć zdarzały się opowiadanka, które miały w sobie trochę tego pozytywnego ducha wspólnoty celów i dążeń. Nawet i w „Sonacie marymonckiej” jest wątek ZMPowca, ale to wszystko podawane jest z pewną nutą ironii, więc nie można mówić, żeby to był socrealizm. Raczej wręcz przeciwnie – to jest jego antyteza. Natomiast z filmami było różnie. Bo jest „Ósmy dzień tygodnia”, któremu pewnie bliżej do tego nurtu oraz „Baza ludzi umarłych”, która chociaż realizowana przez twórcę o jasnych przekonaniach, później zdeklarowanych, czyli przez pana Petelskiego, który był ewidentnie twórcą propaństwowym w czasach PRLu, to jednak ten film jest nieco... rebeliancki.

To, co dzisiaj zamyka się w takim dylemacie: podążać w (tu zacytuję Muńka Staszczyka) „zaprzęgu komercji, czy iść własną ścieżką artysty” bezkompromisowego, wtedy dotyczyło poważniejszych znacznie spraw. Ten nasz dylemat dzisiejszy wtedy miał zupełnie inne oblicza. To był dylemat, czy nie mówić prawdy, czy zniknąć, pójść własną drogą, która nie wiadomo dokąd doprowadzi. Dzisiejsze oceny wszelkich postaw z tamtego czasu muszą czynić to zastrzeżenie, że tamtym ludziom było znacznie trudniej. Myślę, że łatwo dzisiaj krytykować nawet pana Petelskiego za jego propaństwową postawę. Tymczasem ja nie mam nikomu niczego za złe. 

J.A.: Ale można za to jednoznacznie powiedzieć, że Hłasko wywarł ogromny wpływ na kino tamtych czasów?

O.L.: Myślę, że twórczość Marka Hłaski w ogóle miała wpływ na wielu ludzi, twórców. Na niektórych być może nawet zgubny... To znaczy, oni się z tej fascynacji nie otrząsnęli i pozostali w mrocznym świecie zadymionych restauracji i takich zero-jedynkowych wyborów: czarne czy białe. Z drugiej strony myślę, że to jest lektura obowiązkowa w budowaniu swojej wiedzy o świecie. Trzeba przejść przez taką literaturę, jak Marek Hłasko, po to żeby później nie postępować jak jego bohaterowie. Ja taką wyciągnąłem dla siebie naukę z tego co przeczytałem i obejrzałem, to się jakoś uzupełnia. To może być ładne wspomnienie, coś do czego się z sentymentem w myślach wraca. Natomiast z całą pewnością – i wiem to na sto procent – to nie jest świat, w którym chciałoby się żyć i nie trzeba postępować, jak bohaterowie Marka Hłaski. Ta literatura, a w związku z tym też filmy, dotyczy procesu dojrzewania. Dojrzewanie nie musi się koniecznie wiązać z byciem nastolatkiem. Można dojrzewać mając lat trzydzieści, a i później. Myślę, że gdzieś tam Hłasko sam próbował dojrzeć przez całe życie, w związku z tym też o tym pisał mniej lub bardziej dosłownie.

Miałem grać w sztuce według „Drugiego zabicia psa”. Już nawet próby były. Miałem tam grać z ojcem. To była fajna literatura, ale ja miałem obawy... Właśnie wtedy opadły mi klapki z oczu. Dotarło do mnie, że jest to literatura robiąca znakomite wrażenie, niekoniecznie przetrzymująca próbę głębszej analizy. Głęboka analiza jej szkodzi. Miałem wtedy taką obawę, że jeżeli będziemy zbyt głęboko analizować, to okaże się, że nie znajdziemy tam aż tyle, ile byśmy się spodziewali.

Mnie Hłasko w życiu w niczym nie pomógł. To nie jest sposób na życie, a zwłaszcza w dzisiejszych czasach. To może był sposób na życie w takim czasie,  jak PRL, w którym było raczej wiadomo, że nie ma wielkich perspektyw, że można osiągnąć co najwyżej jakąś małą stabilizację, jakieś drobne sukcesy materialne bez wielkich perspektyw otwarcia na świat czy na duże pieniądze lub duże sukcesy. Gdzieś tam ten pesymizm i ta maniera taka, podejście do świata, do kobiet, do związków, do relacji z ludźmi mogło przystawać do czasów. Na pewno przystawało do czasów, w których było tworzone. Mniej raziło, niż raziłoby dzisiaj.

Dzisiaj ktoś, kto zachowywałby się jak Hłasko w „Opowieściach z Kameralnej” z całą pewnością nie stałby się legendą. Legendą przy takim sposobie życia, bycia można było się stać tylko w tamtym czasie. Dzisiaj, gdyby Hłasko żył, to pewnie znacznie trudniej byłoby mu stać się legendą. Może z takiego powodu, że Hłasko już był i ten model legendy jest już nam znany, a może z tego powodu, że dzisiaj jednak w uderzeniu są prawdziwe i znaczne kariery. Tacy ludzie, którzy potrafią robić coś na „tak”, a nie coś na „nie”.

Czy aby na pewno...?

 
źródło: www.kameralnarestauracja.pl/

Zapowiedź: Reżyser pióra, literat kina, czyli o magnetyzmie Marka Hłaski

Jeszcze dzisiaj na blogu znajdziecie wywiad Jarosława Antoszczyka z Olafem Lubaszenką o... Marku Hłasce. Tym akcentem rozwiniemy wątek, który przewija się w 99% naszych rozmów z aktorami i reżyserami z czasów PRL-u. Prawie każdy z nich (w tym Karewicz, z którym wywiad wrzuciliśmy przed Wigilią), prędzej, czy później, zaczyna o nim mówić. Albo o jego literaturze, albo o jego kobietach, albo o tym, co wyprawiał w warszawskiej Kameralnej...
Czasem zastanawiamy się, czy nie zrobi się z tego opowieść o ikonach srebrnego ekranu, które inspirował, upijał, doprowadzał do rozstroju nerwowego On – jeden z rozbitków na "wyspie zapomnienia", polski James Dean, idol Jana Himilsbacha – Marek Hłasko.


Zaglądajcie tu bardzo późnym wieczorem (tak w godzinach najlepszych imprez w Kameralnej).


źrodło: www.dziennik.com

niedziela, 22 grudnia 2013

Mamy dla Was prezent...

Bardzo dziękujemy i cieszymy się, że tak dużo już Was jest na naszym Facebooku i że tak chętnie zaglądacie tutaj. Dlatego z okazji Świąt i pierwszych wspólnych dwóch miesięcy, które nam właśnie minęły, mamy dla Was prezent!

Jest nim nigdzie jeszcze niepublikowany wywiad z Emilem Karewiczem, a właściwie niespełna 15-minutowy fragment naszej wielogodzinnej rozmowy z nim, którą nagraliśmy na potrzeby jednego z odcinków "Ikon srebrnego ekranu".

Zapraszamy do słuchania – bo to sam dźwięk – ale możecie przy okazji dalej lepić uszka, ubierać choinkę albo myć podłogę. Oczywiście możecie też usiąść wygodnie i odpoczywając przez kwadrans od nierównej walki z firankami i dywanami posłuchać na przykład o tym, dlaczego Hłasko płakał na piersi Karewicza :)



Wesołych Świąt!
Studio Filmowe Hybrys

Dziś o 14:00 w Trójce Polskiego Radia, czyli wywiado(wcz)a przypominajka!

Obywatele, obywatelki!
Przypominamy, że dziś nasz reżyser-gaduła Jarosław Antoszczyk będzie o 14:00 gościem audycji "Trójkowo, filmowo" w Trójce Polskiego Radia. To idealna okazja, żeby przy lepieniu pierogów, ubieraniu choinki albo myciu podłogi posłuchać o kulisach największych karier aktorskich i produkcji filmowych z czasów PRL-u. Nie polecamy słuchania przy odkurzaniu, miksowaniu ciasta albo trzepaniu dywanu, bo niczego nie będzie słychać.
P.S. Spójrzcie na sklepową etykietę odkurzacza ZEMLER 


Należy Wam się wytłumaczenie za tę niezaawansowaną estetycznie grafikę: otóż nasz grafik właśnie trzepie dywan, żeby zdążyć przed wywiadem, więc musieliśmy sobie poradzić bez niego. Jak widać, okazuje się niezastąpiony.
Pozdrawiamy!
Studio Filmowe Hybrys

sobota, 21 grudnia 2013

Obywatele, obywatelki, reżyser w wywiadzie!

Jutro (w niedzielę 22 grudnia 2013 r.) nasz reżyser Jarek Antoszczyk będzie gościem audycji "Trójkowo, filmowo" w Trójce Polskiego Radia. Początek o 14:00, nadstawiajcie uszu, bo na pewno, będzie mówił ciekawie, do rzeczy i dużo!
P.S. On zawsze dużo mówi, ale na szczęście naprawdę potrafi bardzo ciekawie opowiadać i zarażać swoją pasją do kina PRL-u. To chodząca encyklopedia wiedzy i ciekawostek na ten temat!


poniedziałek, 16 grudnia 2013

Stanisław Jędryka na planie w Łodzi, czyli o tym, jak Kloss nie dojechał na metę



Naszą rozmowę ze Stanisławem Jędryką oczywiście obejrzycie w telewizji, ale to byłoby nie w porządku, gdybyśmy nie uchylili rąbka tajemnicy i kazali wam czekać do maja 2014 r., czyli wstępnej daty emisji serialu.

Plan planem, a w praktyce rozmowa powiodła nas przez takie tematy, że materiału starczyłoby na oddzielny pełnometrażowy film o samym Jędryce i co najmniej jedną książkę objętości „Wojny i pokoju” Tołstoja.
 
To było tak...
Pierwsze primo: turbulencje z Konwickim
 
W 1962 r. Jędryka – wtedy jeszcze początkujący adept sztuki reżyserskiej – za swój fabularny debiut, „Dom bez okien” z Wiesławem Gołasem, Danutą Szaflarską, Elżbietą Czyżewską, Tadeuszem Fijewskim i Hanką Bielicką w obsadzie otrzymał nominację do nagrody na festiwalu filmowym w Cannes

Powodów do radości z tej okazji było więcej, bo podróż do Cannes była dla niego jednocześnie pierwszą podróżą zagraniczną w życiu (i to na Zachód, co w tamtych czasach było przecież nie lada gratką) i okazją do pierwszej w życiu podróży samolotem. Jędryka wspomina to tak:
- Lecę tym samolotem do Cannes i nagle zaczyna strasznie szarpać. Wszystko trzeszczy, brzęczy, bagaże spadają z półek. Rozglądam się więc dookoła i widzę, że Konwicki i Czyżewska bladzi z przerażenia wciskają się w swoje miejsca. Pomyślałem sobie, że dziwnie się zachowują, bo tak się widocznie podróżuje, że po prostu zawsze szarpie i nic w tym wielkiego. Dopiero po fakcie dowiedziałem się, że to były turbulencje i do dziś się cieszę, że wytrzęsło mnie od razu przy pierwszym locie, bo dzięki temu później w ogóle nie bałem się latać. 
No a potem...
Drugie primo: laska Hłaski
Gdy w połowie lat 50. Jędryka chciał nakręcić „Zbiega”, do tego aby rozpocząć prace nad filmem potrzeba  była zgoda Marka Hłaski, autora opowiadania o tym samym tytule, w oparciu o które Jędryka napisał scenariusz. Hłasko był postacią owianą tajemnicami, prawie mityczną i bardzo trudno było się z nim skontaktować. Jędryka ustalił jego adres i postanowił kuć żelazo, póki gorące. Udał się na miejsce i przed wejściem do klatki minął oszałamiająco piękną dziewczynę. Pierwszą rzeczą, która przyszła do jego głowy, była myśl, że to na pewno dziewczyna Hłaski!
Jędryka wbiegł po schodach i gdy zapukał do drzwi do mieszkania literata, ze środka dobiegło pytanie: - Kochanie, już wróciłaś?
Jędryka chrząknął i wtedy w drzwiach pojawił się zdziwiony Hłasko – zdziwiony na tyle, że nawet nie zaprotestował, gdy Jędryka wszedł do pokoju. W pokoju oczom młodego reżysera ukazał się niebywały widok. Wszędzie w ramkach stały zdjęcia tej piękności sprzed bloku, a była nią sama Teresa Iżewska  z „Kanału” Wajdy!
Hłasko wysłuchał, co Jędryka miał do powiedzenia i bez problemów wyraził zgodę na adaptację „Zbiega”. W 5 minut sprawa była załatwiona. 
Teresa Iżewska
żródło: film.wp.pl
Trzecie primo:  Wyścig Pokoju
 
Akurat gdy Jędryka kręcił w łódzkiej Wytwórni Filmów Fabularnych zdjęcia do „Powrotu na ziemię” z Mikulskim, na mieszczącym się nieopodal stadionie ŁKS-u zorganizowano metę Wyścigu Pokoju. W tamtych czasach Wyścig Pokoju ściągał niesamowite tłumy widzów, więc gdy organizatorzy dowiedzieli się, że mają pod samym nosem wtedy już niesamowicie popularnego Klossa, zwrócili się do Jędryki z prośbą o to, żeby wypożyczył im Mikulskiego na potrzeby ceremonii ukończenia wyścigu. 

Specjalnie w tym celu trzeba było wcześniej skończyć dzień zdjęciowy, bo ustalono, że o 15 po Mikulskiego przyjedzie samochód, który bezpiecznie przewiezie go te kilkaset metrów i pozwoli utrzymać niespodziankę dla zgromadzonych na stadionie tłumów w tajemnicy. Jędryka wraz z ekipą „Powrotu...” dotrzymał słowa, Mikulski już przed 15 czekał zwarty i gotowy.
Równie zwarty i gotowy czekał też po 15 i przed 16, ale obiecany samochód w ogóle się nie pojawiał. Ze stadionu za to dobiegał głos spikera, który już od dobrej godziny anonsował zbliżający się peleton, a zdenerwowany Mikulski nerwowo spacerował przed budynkiem WFF. Choć kolarze w końcu dojechali na metę, to Kloss się na niej nie pojawił, bo w po fakcie już okazało się, że organizatorzy zapomnieli o tym, żeby wysłać po niego kierowcę, a był zbyt popularny, żeby chcieć ot tak przejść się piechotą.
Swoją drogą, aż strach pomyśleć, jak na taką sytuację zareagowaliby współcześni celebryci. 
Która sobie na niego nie ostrzyła zębów?
źródło: facet.onet.pl
Studio Filmowe Hybrys

Zapowiedź: Stanisław Jędryka na planie w Łodzi

Już za chwilę, za momencik, wrócimy na blogu do Staszka Jędryki i jego wspomnień o Mikulskim i kinie PRL-u. Wtedy to się dopiero robiło filmy!

Powrót na ziemię

środa, 11 grudnia 2013

Janusz Kłosiński i stan wojenny




Przyszedł czas na trzecią część naszej opowieści. Poprzednie dwie znajdziecie tutaj:


Gdy w 1981 r. wprowadzono stan wojenny, teatry zostały zamknięte i zawieszono produkcję powstających w tym czasie filmów. Aktorom pozostała jedynie telewizja, ale wielu z nich zbojkotowało to miejsce nie chcąc występować w produkcjach propagandowych. 

Janusz Kłosiński postąpił inaczej, bo w wystąpieniu telewizyjnym oficjalnie poparł wprowadzenie stanu wojennego, za co – gdy patrzy się na to, jak dziś żyje – zapłacił wysoką cenę. Jego deklaracja spotkała się z bardzo gwałtowną reakcją ze strony publiczności, bo gdy tylko pojawiał się na scenie, publiczność wygwizdywała go lub zagłuszała oklaskami. Nie był jedynym artystą, który stanął po stronie władzy, ale stał się kozłem ofiarnym, symbolem takiego poparcia, i do dziś wielu ludziom kojarzy się w pierwszej kolejności z tą sytuacją, a dopiero potem z bardzo pokaźnym dorobkiem aktorskim (około 220 ról). 

źródło: Filmoteka Narodowa
źródło: festiwal-filmow.trojmiasto.pl
Czterdziestolatek
O ile do 1989 r. jeszcze pojawiał się na ekranie, to po przemianie systemowej zniknął na kilkanaście lat. Po części dlatego, że sam się wycofał, ale też dlatego, że specjalnie nie był angażowany.
Dopiero w 2000 r. zagrał w ostatniej serii „Domu”, a siedem lat później wcielił się w rolę księdza w filmie „Wszystko będzie dobrze”. 

Od tamtej pory możemy go już tylko słuchać w radiowej roli Józefa Jabłońskiego w słuchowisku „W Jezioranach”. Gdy czuje się gorzej, to radio przyjeżdża na nagrania do jego mieszkania. Gdy czuje się bardzo źle, nagrywa swoje kwestie przez telefon.

W listopadzie Kłosiński skończył 93 lata. Porusza się na wózku inwalidzkim i mieszka wraz z blisko 90-letnią żoną w malutkim i bardzo skromnie urządzonym mieszkaniu w Warszawie. Gdy się na niego patrzy, widać, że wydarzenia z lat 80. zrobiły swoje. W 2009 r. Nina Makowiecka i Barbara Rogalska poprosiły go o wystąpienie w filmie dokumentalnym „Bojkot”, który opowiada o stanie wojennym widzianym oczami polskich artystów, ale zarówno Kłosiński, jak i inni aktorzy, którzy opowiedzieli się po stronie władzy, odmówili udziału w tym dokumencie. 

Gdy pojechaliśmy w listopadzie do Kłosińskiego, zrobiliśmy to przede wszystkim po to, żeby z nim po prostu porozmawiać – nie po to, żeby kręcić materiał na potrzeby „Ikon srebrnego ekranu”. Założyliśmy z góry, że nie będzie chciał mówić o tym, co stało się w jego życiu i karierze po stanie wojennym –  tym bardziej, że już wcześniej wszystkim innym odmawiał jakiegokolwiek komentarza na ten temat. 

Janusz Kłosiński w swoim warszawskim mieszkaniu



Ku naszemu zdziwieniu, rozmowa rozwlekła się na ładne parę godzin i włączyły się do niej żona i córka pana Janusza. W końcu Kłosiński sam zaczął opowiadać o wydarzeniach po 1981 r., a jakiś czas po tym spotkaniu zadzwonił do Jarka Antoszczyka i powiedział:

- Namyśliłem się. Dobrze się czuję, mógłbym nawet wystąpić w filmie i powiedzieć, co myślę. Tylko niech mnie ktoś stąd wyciągnie z tym wózkiem!

Z naszej strony sprawa jest jasna Czy jest coś konkretnego, o co Waszym zdaniem Jarek Antoszczyk powinien zapytać Kłosińskiego przed kamerą?
Ekipa Studia Filmowego Hybrys