sobota, 30 stycznia 2016

To trzeba zobaczyć (odc. 26): Powrót


Dziś Jarosław Antoszczyk opowiada o filmie bardzo rzadko pokazywanym, prawie zapomnianym. To „Powrót” z 1960 roku w reżyserii Jerzego Passendorfera, który jako absolwent nie tylko łódzkiej, a też czechosłowackiej strony filmowej, zdołał w zupełnie inny sposób spojrzeć na powojenną rzeczywistość i ludzkie charaktery, zmieniające się w nowych PRL-owskich warunkach. Próżno szukać takiego spojrzenia w filmach innych reżyserów.

Ale najpierw kilka słów o fabule: jesteśmy w Polsce lat 60. Jurek "Siwy" (Andrzej Łapicki), były żołnierz AK, który po wojnie wyemigrował do Paryża, po 15 latach powraca do Warszawy, aby odszukać ukochaną i przyjaciół z czasów powstańczych, wraz z którymi walczył z narażeniem życia przeciwko nazistom. W filmie dowiadujemy się, że właśnie z nimi brał udział między innymi w „Akcji Kutschera”, czyli najgłośniejszym zamachu z czasów powstania warszawskiego, w którym zginął Frantz Kutschera, dowódca SS i Policji na dystrykt warszawski.


Przyjeżdżając do Polski „Siwy” liczy, że znów spotka przyjaciół, jakich próżno szukać gdziekolwiek indziej na świecie. Widać w nim tęsknotę za dawnymi czasami i idealizowanie wspomnień. Niestety na miejscu to wszystko zderza się z rzeczywistością, w której ani dawna ukochana (w tej roli Alina Janowska), ani dawni koledzy z oddziału nie podzielają jego sentymentów. Dawni bliscy żyją codziennością, niechętnie wspominają wojenną zawieruchę i wolą skupić się na tym, co jest tu i teraz. W takiej sytuacji przybysz z przeszłości szybko zaczyna ich męczyć i staje się niechcianym gościem. 





Dzięki temu „Powrót” jest świetnym i ponadczasowym studium ludzkiej psychiki, bo pokazuje, jak w nowych realiach zmienia się ludzkie myślenie. Historię opowiedzianą przez Passendorfera można z łatwością przełożyć w inne epoki i zaobserwować te same zachowania – część z nich wydaje się boleśnie charakterystyczna dla Polaków. Perypetie „Siwego” po powrocie do Polski pokazują, że łatwo nam jednoczyć się przeciwko wspólnemu wrogowi, ale gdy ten wróg znika, każdy z nam odchodzi w swoją stronę. Dawni bliscy głównego bohatera w 15 lat po wojnie nawet nie mają ze sobą kontaktu, a ich życie wypełniają prozaiczne problemy, takie jak zdobycie mieszkania, czy spłata wspólnika.





Kilka scen w tym filmie szczególnie dobrze pokazuje tę zmianę – weźmy za przykład motyw z dawnym znajomym „Siwego”, po wojnie literatem, który w wywiadzie opowiada dziennikarzom o swoim udziale w zamachu na Kutscherę. Z tej relacji wynika, że odegrał kluczową rolę w zabiciu dowódcy SS, podczas gdy w rozmowie jego żony z „Siwym” okazuje się, że był zaledwie sygnalistą, i to jednym z kilku, a jego jedynym zadaniem było w odpowiednim momencie zdjąć czapkę. Jednak dziennikarze ani tego nie wiedzą, ani nie będą tego weryfikować, więc mimochodem przyczynią się rozdmuchania tej legendy, przysparzając jej autorowi niezasłużonej chwały i popularności. Pozory mylą.

Niestety pozory mylą też w przypadku głównego bohatera filmu. „Siwy” przyjeżdża do Warszawy Citroënem DS – czapki z głów na twórców filmu za pozyskanie takiej fury na plan, bo w tamtych czasach samochodów w Polsce było jak na lekarstwo. To sprawia, że „Siwy” wygląda na przybysza z lepszego świata, bo ma własny samochód, podczas gdy jego znajomy Andrzej (Jerzy Nowak) musi na spółkę z Pudlem (Edward Dziewoński) prowadzić jedną taksówkę i, oczywiście, kłócić się o pieniądze. Jednak sam koniec filmu i ten mit obala, ponieważ okazuje się, że Citroën DS należy do pewnego zamożnego Francuza, który przyjechał do Poznania i przy okazji pozwolił... swojemu szoferowi pożyczyć auto i pojechać w rodzinne strony. Tym szoferem jest „Siwy”.

O "Powrocie" polska prasa pisała: "Passendorfer próbuje spojrzeć na wojnę z perspektywy roku 1960 i dochodzi do wniosku, że niemożliwe jest porozumienie tych, którzy ciągle jeszcze żyją sprawami wojny z tymi, którzy wrośli w nową rzeczywistość". Z perspektywy 40 lat są to raczej delikatne słowa. Cóż, czego można spodziewać się po peerelowskiej prasie? Gdy dziś ogląda się ten film, można śmiało powiedzieć, że każda zmiana rzeczywistości pociąga za sobą podobne konsekwencje, a każdy, kto taką zmianę pominął i po latach próbuje wejść do tej samej rzeki, skazuje się na całkowite rozczarowanie.









poniedziałek, 25 stycznia 2016

To trzeba zobaczyć (odc. 25): Zaklęte rewiry

rys. Daniel Baum

Oto film z 1975 roku, dzięki któremu na szerokie wody wypłynął Marek Kondrat – wówczas zaledwie 25-letni chłopak, stawiający pierwsze kroki w polskim filmie (oczywiście nie licząc jego debiutu w „Żółtej ciżemce” w wieku 11 lat). „Zaklęte rewiry” to film kapitalny, wciągający, trochę smutny, trochę śmieszny, a przy tym wcale nie banalny.

W ten sposób – po bardzo zgrabnej 15-minutówce „Moje miejsce” o sopockim Grand Hotelu w reżyserii Marcela Łozińskiego – ciągniemy temat hoteli i ekskluzywnych restauracji, ale w znacznie dłuższej, bo prawie 100-minutowej wersji, w postaci „Zaklętych rewirów” właśnie.

Reżyserem „Zaklętych rewirów” jest Janusz Majewski, który wyreżyserował potem takie filmy, jak „CK Dezerterzy”, i to on jest odkrywcą Marka Kondrata. Kondrat wcielił się w tym filmie w główną rolę i fenomenalnie zagrał młodego chłopaka Romana Boryczko, który jest niedoświadczonym, pochodzącym ze wsi kelnerem.




Młody Roman postanowia postawić wszystko na jedną kartę i przenieść się do miasta, by zrobić karierę. Niestety praca w nowoczesnej restauracji "Pacyfik" okazuje się nie być taka prosta. Życie w wielkim mieście i praca na nowych zasadach jest dla Romana czymś, do czego szybko musi przywyknąć, a co jest jednocześnie sprzeczne z wieloma jego przekonaniami. Stopniowe dostosowanie się do nowych warunków powoduje przemianę jego osobowości do tego stopnia, że zaczyna przypominać swojego wroga, kelnera Fornalskiego (w tej roli absolutnie rewelacyjny Roman Wilhelmi). Czy Romkowi uda się obronić swoje wartości i przeciwstawić większości?





Oprócz Kondrata i Wilhelmiego zobaczycie tutaj też Zdzisława Maklakiewicza (boki zrywać!), Stanisławę Celińską, Czesława Wołłejko (wygląda, jakby urodził się do tej roli), Michała Pawlickiego, a nawet (choć tylko epizodycznie) Tadeusza Drozdę. I ogląda się ich wspaniale!

„Zaklęte rewiry” powstały w koprodukcji polsko-czechosłowackiej i – wyobraźcie sobie – najpierw trafiły na półki. Film nie był pokazywany, ponieważ w teorii miał być produkcją socjalistyczną, a w praktyce okazał się filmem w stylu amerykańskim. To nie spodobało się cenzorom, dlatego wstrzymali jego emisję z obawy przed szerzeniem kapitalistycznego zepsucia, które to rzekomo z tego filmu przebijało. Cóż, wątek mówiący o tym, że pomocnicy kelnerów okradają kelnerów, a kelnerzy właściciela restauracji, wcale nie jest typowy dla kapitalizmu. Ot, życie! ;)


Przy okazji warto wspomnieć, że film jest częściowo dubbingowany, m.in. przez Andrzeja Seweryna i Mariana Opanię, bo czechosłowacka część obsady, rzecz jasna, nie mówiła po polsku.

Dla reżysera „Ikon srebrnego ekranu” Jarosława Antoszczyka jednym z największych atutów tego filmu – oprócz doskonałych kreacji aktorskich – jest muzyka autorstwa Jerzego Matuszkiewicza,  rewelacyjna scenografia  i naprawdę niebanalny scenariusz ze słuszną dawką suspensu.

Jeśli jeszcze nie widzieliście tego filmu, to będziecie nim zauroczeni. Żeby zauroczyć Was jeszcze prędzej, oto bezpośredni link do legalnej wersji „Zaklętych rewirów” w bardzo dobrej jakości, którą możecie obejrzeć za darmo na platformie VOD.

Zasiadamy przed ekrany i oglądamy!




niedziela, 24 stycznia 2016

To trzeba zobaczyć (odc. 24): Moje miejsce

rys. Daniel Baum


Jeśli chodzi o doradzanie filmów z czasów PRL, które po prostu trzeba zobaczyć, to na reżysera „Ikon srebrnego ekranu” Jarosława Antoszczyka zawsze można liczyć. Jest bezkonkurencyjny w podrzucaniu do obejrzenia takich perełek, których znalezienie na własną rękę graniczy z cudem. No bo kto wie, że Marcel Łoziński w 1986 roku nakręcił prawie 15-minutowe arcydzieło „Moje miejsce” o sopockim Grand Hotelu, które pozostawia widza w szoku i zadumie?

Dzięki temu filmowi możemy zobaczyć, jak w latach 80. wyglądał legendarny Grand Hotel w Sopocie od kuchni – i nie tylko od kuchni, ale też od strony kotłowni, rozlewni wód mineralnych, portierni, sprzątaczek, praczek i innych członków hotelowej załogi. W filmie Łozińskiego właściwie w ogóle nie widać klientów (poza kilkoma ujęciami z restauracji), a są to sami pracownicy, którzy co nieco o tych klientach opowiadają przy okazji wyznań na temat swoich codziennych obowiązków. Przyglądamy im się, zaczynając od dołu hotelowej hierarchii: palacz i babka klozetowa, szatniarz, pomywaczki i pokojowe, aż do pracowniczej arystokracji: kucharza, kelnera, barmanki.





Każdy z nich mówi, że jego funkcja jest najważniejsza, że bez niego Grand Hotel nie mógłby działać. Na koniec staje do fotografii cała armia hotelowych pracowników, na czele z dyrekcją i pierwszym sekretarzem organizacji partyjnej. Tworzą razem prawdziwą społeczność, mimo że wszyscy są tu po to, aby służyć hotelowym gościom. W „Moim miejscu” Łoziński pokazuje zakład pracy, w którym panuje nieprzekraczalny, klasowy podział ról. W tym miejscu spędza się całe życie i z tego miejsca ogląda się lepszy świat. Mimo to w filmie wciąż jesteśmy w PRL, co można poznać po wypowiedzi kucharza, który dodaje do potrawy sos Winchester, którego „nie ma w Społem”, starsza pokojowa napomyka, że jest „wdową roku 1970”, kiedy strzelano do robotników. Mimo to w ich opowieściach słychać dumę z tego, gdzie pracują, choć są też głosy, które nie brzmią aż tak wiarygodnie, gdy wychwalają swoje miejsce pracy. Dzięki temu cały 15-minutowy film jest lekko ironiczny, a więc i szczerze zabawny, co sprawia, że na koniec czuje się żal, że trwa tak krótko.





Łoziński tak zgrabnie przedstawił realia pracy ludzi w legendarnej sopockiej Grandce lat 80., że już w czasie oglądania chce się więcej i więcej, a na każdego kolejnego bohatera „Mojego miejsca” czeka się z niecierpliwością – co powie, jak przedstawi swoje zadania, czy uchyli rąbka tajemnicy i opowie jakąś ciekawą anegdotę?

Na koniec widz zaczyna się zastanawiać, czy ten film to dokument promujący Grand Hotel, który jest przy okazji bardzo umiejętnym filmowym żartem reżysera – no bo bez oficjalnego akcentu promującego pierwszy sekretarz i dyrektor raczej nie wpuściliby do siebie Łozińskiego z kamerą. Świetnie ogląda się zaplecze blichtru i wielkiego świata lat 80., których uosobieniem był bez wątpienia sopocki Grand, a które Łoziński przedstawił w taki sposób, że nie wiadomo, czy oglądamy obraz w zwykłym lustrze, czy w krzywym zwierciadle.

Czy spaliście kiedyś w Grand Hotelu w Sopocie? A dokładniej – czasach jego PRL-owskiej działalności?

Czy był w tym kraju drugi równie luksusowy hotel, za którego drzwiami był inny świat – piękne wnętrza, jedzenie nie do zdobycia na kartki, służący, zagraniczni goście płacący w walucie, i zachodnie alkohole? 

To dopiero musiało być przeżycie!