poniedziałek, 30 grudnia 2013

Reżyser pióra, literat kina, czyli o magnetyzmie Marka Hłaski

 
Marek Hłasko – jeden z rozbitków na „wyspie zapomnienia” (czyli w Restauracji Kameralnej), polski James Dean, idol Jana Himilsbacha. Inspirował, pił i upijał, oburzał, doprowadzał do rozstroju nerwowego. Wywoływał skrajne emocje i pewnie dlatego wszyscy nasi goście podczas zdjęć i wywiadów do „Ikon srebrnego ekranu” o nim mówią. Mówił już Jędryka, mówił Karewicz, a dziś opowie Wam o nim Lubaszenko. 

Jarosław Antoszczyk: W jakich projektach opartych na tekstach Marka Hłaski brał Pan udział?

Olaf Lubaszenko: Miałem taki okres w życiu, że brałem udział wyłącznie w projektach opartych na tekstach Marka Hłaski, a mam tu na myśli to, że mnie się wydawało, że jestem jakoś związany bardzo z Markiem Hłasko duchowo, intelektualnie i emocjonalnie. W związku z tym we wszystkich filmach, w których grałem, grałem Marka Hłaskę, przez pewien czas, niezależnie od tego kto napisał scenariusz i o czym to było... ale mi przeszło. Jest coś takiego z Markiem Hłasko – w moim wypadku będę mówił oczywiście wyłącznie w swoim imieniu –że ta fascynacja jego twórczością była intensywna, bardzo mocna, taka wydawałoby się nieodwracalna i potem nagle, jak ręką odjął, minęła. To znaczy, pozostał mi sentyment do tej twórczości ale minęła fascynacja, fascynacja postawą, fascynacja problematyką, fascynacja pewnym rodzajem bohatera, który tam niewątpliwie jest. Być może nie jest to bohater do końca wykreowany, wymyślony przez samego Hłaskę. Trochę jest to bohater zaczerpnięty z komiksu, w którym się zaczytywał w młodości, w dzieciństwie. Może z kina amerykańskiego, może z Hemingwaya trochę, no w każdym razie ten taki twardy bohater mówiący krótkimi wyrazami, w najbardziej rozbudowanym wypadku zdaniami złożonymi z trzech, czterech wyrazów. Bohater który istnieje w życiu innych krótko, po czym znika na zawsze, odchodząc gdzieś tam ku światłu zachodzącego słońca.

Bądźmy szczerzy: taki bohater może fascynować zwłaszcza młodego człowieka! Ja trochę tak odbieram tę literaturę – jako chłopięcą momentami, ale z drugiej strony gdzieś tam podszytą goryczą. To jest taki bohater, który ma w sobie dużo wiary, naiwności, pragnienia miłości, ale jednocześnie bardzo szybko stracił złudzenia. Praktycznie już na samym starcie te złudzenia stracił, po pierwsze przez czas, w którym żył, czyli wojnę, po drugie przez okoliczności, w jakich przyszło mu się wychowywać, czyli w oderwaniu od bliskich, odesłany gdzieś do ciotek, czy wujków, czy do jakiejś restauracji. Kształtowany przez środowisko, w którym się wychowywał, w którym później dorastał (szoferów..., te wszystkie fajne miejsca, fajne światy, ale niewątpliwie nie światy dla młodego lorda, raczej dla trochę bandyty, trochę zabijaki). To wszystko jest w nim wymieszane. I w tej twórczości to jest, ale przez to, że właśnie w takim świecie się wychowywał, ta literatura operuje skrótem, operuje prostym językiem, operuje wyraźnymi emocjami. Nie jest to Marcel Proust, mówiąc krótko, który nad jedną emocją może się pochylić na kilkadziesiąt stron. Tam raczej jest krócej, trochę jest z filmu, trochę z westernu. I to wszystko sprawia, że Hłasko tak wdzięcznie nadaje się jako materiał do adaptacji filmowej, i dlatego mieliśmy tak dużo jego adaptacji, bo to są po prostu gotowe scenariusze.

To być może widać w tym jak pisał, że jest w nim wymieszana ta naiwność, wrażliwość, czyli być może to pochodzenie, to dzieciństwo wczesne, w którym gdzieś tam odebrał jakieś przekazy miłości, wrażliwości, delikatności. Ta delikatność wymieszana z tym twardym, brutalnym światem, brutalnym językiem i brutalnymi zdarzeniami. Na tej mieszance, na tym kontrapunkcie jest zasadzona jego prawdziwa wartość. On nie należy jednoznacznie do świata bandytów. Nie jest Grzesiukiem, tylko właśnie u niego jest to rozchwianie pomiędzy wrażliwym, nawet momentami niezwykle subtelnym spojrzeniem i wielkim, obsesyjnym wręcz pragnieniem miłości, które się pojawia w każdym tekście prawie ,i tym twardym światem i życiem, i tą brutalnością. 

J.A.: Czy znał Pan Marka Hłaskę osobiście, czy z relacji osób trzecich?

O.L.: Ja miałem przyjemność, zaszczyt, honor występować u boku aktorów, którzy grali w filmach 1986 roku. Nie wiedziałem wtedy, że spotkam Pana, dlatego jakoś nie zapisywałem, nie zapamiętywałem szczególnie. Obiecuję, że następnym razem się przygotuję...  Ja się w ten świat kompletnie zanurzyłem sam. Najpierw zanurzyłem się w literaturze jako dorastający piętnasto-, szesnastoletni chłopiec, a potem nagle zupełnie niespodziewanie i z niezrozumiałych dla mnie powodów dostałem propozycję zagrania w „Sonacie marymonckiej”. Więc to wszystko jakoś może nawet w obsesyjną fascynację u mnie się przerodziło. Ale po kilku latach na szczęście mi to przeszło. Byłem wtedy w wieku dziewiętnastu lat, czyli mniej więcej w takim wieku, jak bohater, którego grałem. 

J.A.: Jakim człowiekiem był Marek Hłasko?

O.L.: Nie mogę oczywiście powiedzieć, jakim człowiekiem był Marek Hłasko. Mogę powiedzieć, jak odbierałem jego literaturę, jak odbierałem filmy robione według tego, co napisał... To było coś takiego, że twórcy urzeczeni i osobowością i czarem tej prozy, ulegali temu urokowi. Ja myślę, że jednak osobowość pisarza w wypadku tych adaptacji przytłaczała trochę twórców filmowych i nikt chyba (z tych rzeczy, które ja widziałem) nie potrafił tak bardzo nadać swojego piętna i wyciągnąć z tej prozy np. tego co gdzieś tam jest, czyli właśnie takiego chłopięcego optymizmu, tego praktycznie nigdzie nie ma. To są strasznie smutne filmy. One są przygnębiające i one mogą przyprawić widza o nieodwracalną melancholię. A tym czasem w tej prozie niekoniecznie jest wyłącznie pesymizm i smutek. Ja myślę, że jest tam sporo wiary, nadziei – tych jasnych nut. Tego w tych filmach nie ma, tego w nich brakuje. Dlatego, być może, nie powstał żaden wielki film na bazie tej prozy. Chociaż „Baza ludzi umarłych” jest na pewno filmem znakomitym, wybitnym. Niewątpliwie jest to wspaniały film, ale nie ma chyba nikogo na świecie, kto mógłby powiedzieć, że jest to optymistyczny film.

Dlatego też życie Hłaski trudno oceniać komuś, kto go nie znał. Ono było w pewnym sensie kreacją. On się trochę kreował na swojego bohatera i pewnie swój życiorys też trochę kreował na taki, który później ładnie by wyglądał w książkach. Ja myślę, że mogło coś takiego być. To nie jest nic złego. W pewnym sensie artysta musi trochę dbać o PR. Może Hłasko dbał oswój PR jeszcze nie wiedząc, że takie sformułowanie będzie wymyślone i że w jego przypadku będzie to od razu „czarny PR”. On zdecydowanie dbał o swój własny „czarny PR”.

Osoby, które konstruują swój czarny, negatywny, smutny, przygnębiający, pesymistyczny życiorys zwykle odchodzą w niepamięć, w zapomnienie. Tymczasem Marek Hłasko jest pamiętany, żyje, jest legendą do dzisiaj, co jest naprawdę wyjątkową rzeczą, bo niewiele jest takich postaci z tamtego czasu. Być może jeszcze Leopold Tyrmand. 

J.A.: W jaki sposób teksty marka Hłaski i realizowane według nich filmy różniły się od typowej twórczości socjalistycznego realizmu?

O.L.: Teksty się różniły zdecydowanie. W większości były antytezą socrealizmu, choć zdarzały się opowiadanka, które miały w sobie trochę tego pozytywnego ducha wspólnoty celów i dążeń. Nawet i w „Sonacie marymonckiej” jest wątek ZMPowca, ale to wszystko podawane jest z pewną nutą ironii, więc nie można mówić, żeby to był socrealizm. Raczej wręcz przeciwnie – to jest jego antyteza. Natomiast z filmami było różnie. Bo jest „Ósmy dzień tygodnia”, któremu pewnie bliżej do tego nurtu oraz „Baza ludzi umarłych”, która chociaż realizowana przez twórcę o jasnych przekonaniach, później zdeklarowanych, czyli przez pana Petelskiego, który był ewidentnie twórcą propaństwowym w czasach PRLu, to jednak ten film jest nieco... rebeliancki.

To, co dzisiaj zamyka się w takim dylemacie: podążać w (tu zacytuję Muńka Staszczyka) „zaprzęgu komercji, czy iść własną ścieżką artysty” bezkompromisowego, wtedy dotyczyło poważniejszych znacznie spraw. Ten nasz dylemat dzisiejszy wtedy miał zupełnie inne oblicza. To był dylemat, czy nie mówić prawdy, czy zniknąć, pójść własną drogą, która nie wiadomo dokąd doprowadzi. Dzisiejsze oceny wszelkich postaw z tamtego czasu muszą czynić to zastrzeżenie, że tamtym ludziom było znacznie trudniej. Myślę, że łatwo dzisiaj krytykować nawet pana Petelskiego za jego propaństwową postawę. Tymczasem ja nie mam nikomu niczego za złe. 

J.A.: Ale można za to jednoznacznie powiedzieć, że Hłasko wywarł ogromny wpływ na kino tamtych czasów?

O.L.: Myślę, że twórczość Marka Hłaski w ogóle miała wpływ na wielu ludzi, twórców. Na niektórych być może nawet zgubny... To znaczy, oni się z tej fascynacji nie otrząsnęli i pozostali w mrocznym świecie zadymionych restauracji i takich zero-jedynkowych wyborów: czarne czy białe. Z drugiej strony myślę, że to jest lektura obowiązkowa w budowaniu swojej wiedzy o świecie. Trzeba przejść przez taką literaturę, jak Marek Hłasko, po to żeby później nie postępować jak jego bohaterowie. Ja taką wyciągnąłem dla siebie naukę z tego co przeczytałem i obejrzałem, to się jakoś uzupełnia. To może być ładne wspomnienie, coś do czego się z sentymentem w myślach wraca. Natomiast z całą pewnością – i wiem to na sto procent – to nie jest świat, w którym chciałoby się żyć i nie trzeba postępować, jak bohaterowie Marka Hłaski. Ta literatura, a w związku z tym też filmy, dotyczy procesu dojrzewania. Dojrzewanie nie musi się koniecznie wiązać z byciem nastolatkiem. Można dojrzewać mając lat trzydzieści, a i później. Myślę, że gdzieś tam Hłasko sam próbował dojrzeć przez całe życie, w związku z tym też o tym pisał mniej lub bardziej dosłownie.

Miałem grać w sztuce według „Drugiego zabicia psa”. Już nawet próby były. Miałem tam grać z ojcem. To była fajna literatura, ale ja miałem obawy... Właśnie wtedy opadły mi klapki z oczu. Dotarło do mnie, że jest to literatura robiąca znakomite wrażenie, niekoniecznie przetrzymująca próbę głębszej analizy. Głęboka analiza jej szkodzi. Miałem wtedy taką obawę, że jeżeli będziemy zbyt głęboko analizować, to okaże się, że nie znajdziemy tam aż tyle, ile byśmy się spodziewali.

Mnie Hłasko w życiu w niczym nie pomógł. To nie jest sposób na życie, a zwłaszcza w dzisiejszych czasach. To może był sposób na życie w takim czasie,  jak PRL, w którym było raczej wiadomo, że nie ma wielkich perspektyw, że można osiągnąć co najwyżej jakąś małą stabilizację, jakieś drobne sukcesy materialne bez wielkich perspektyw otwarcia na świat czy na duże pieniądze lub duże sukcesy. Gdzieś tam ten pesymizm i ta maniera taka, podejście do świata, do kobiet, do związków, do relacji z ludźmi mogło przystawać do czasów. Na pewno przystawało do czasów, w których było tworzone. Mniej raziło, niż raziłoby dzisiaj.

Dzisiaj ktoś, kto zachowywałby się jak Hłasko w „Opowieściach z Kameralnej” z całą pewnością nie stałby się legendą. Legendą przy takim sposobie życia, bycia można było się stać tylko w tamtym czasie. Dzisiaj, gdyby Hłasko żył, to pewnie znacznie trudniej byłoby mu stać się legendą. Może z takiego powodu, że Hłasko już był i ten model legendy jest już nam znany, a może z tego powodu, że dzisiaj jednak w uderzeniu są prawdziwe i znaczne kariery. Tacy ludzie, którzy potrafią robić coś na „tak”, a nie coś na „nie”.

Czy aby na pewno...?

 
źródło: www.kameralnarestauracja.pl/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz