Marek Hłasko – jeden z
rozbitków na „wyspie zapomnienia” (czyli w Restauracji Kameralnej), polski
James Dean, idol Jana Himilsbacha. Inspirował, pił i upijał, oburzał, doprowadzał
do rozstroju nerwowego. Wywoływał skrajne emocje i pewnie dlatego wszyscy nasi
goście podczas zdjęć i wywiadów do „Ikon srebrnego ekranu” o nim mówią. Mówił
już Jędryka, mówił Karewicz, a dziś opowie Wam o nim Lubaszenko.
Jarosław Antoszczyk: W jakich projektach opartych na tekstach Marka Hłaski brał Pan udział?
Jarosław Antoszczyk: W jakich projektach opartych na tekstach Marka Hłaski brał Pan udział?
Olaf Lubaszenko: Miałem taki okres w życiu, że
brałem udział wyłącznie w projektach opartych na tekstach Marka Hłaski, a mam
tu na myśli to, że mnie się wydawało, że jestem jakoś związany bardzo z Markiem
Hłasko duchowo, intelektualnie i emocjonalnie. W związku z tym we wszystkich
filmach, w których grałem, grałem Marka Hłaskę, przez pewien czas, niezależnie
od tego kto napisał scenariusz i o czym to było... ale mi przeszło. Jest coś
takiego z Markiem Hłasko – w moim wypadku będę mówił oczywiście wyłącznie w
swoim imieniu –że ta fascynacja jego twórczością była intensywna, bardzo mocna,
taka wydawałoby się nieodwracalna i potem nagle, jak ręką odjął, minęła. To
znaczy, pozostał mi sentyment do tej twórczości ale minęła fascynacja,
fascynacja postawą, fascynacja problematyką, fascynacja pewnym rodzajem
bohatera, który tam niewątpliwie jest. Być może nie jest to bohater do końca
wykreowany, wymyślony przez samego Hłaskę. Trochę jest to bohater zaczerpnięty
z komiksu, w którym się zaczytywał w młodości, w dzieciństwie. Może z kina amerykańskiego,
może z Hemingwaya trochę, no w każdym razie ten taki twardy bohater mówiący
krótkimi wyrazami, w najbardziej rozbudowanym wypadku zdaniami złożonymi z
trzech, czterech wyrazów. Bohater który istnieje w życiu innych krótko, po czym
znika na zawsze, odchodząc gdzieś tam ku światłu zachodzącego słońca.
Bądźmy szczerzy: taki bohater może fascynować zwłaszcza
młodego człowieka! Ja trochę tak odbieram tę literaturę – jako chłopięcą
momentami, ale z drugiej strony gdzieś tam podszytą goryczą. To jest taki
bohater, który ma w sobie dużo wiary, naiwności, pragnienia miłości, ale
jednocześnie bardzo szybko stracił złudzenia. Praktycznie już na samym starcie
te złudzenia stracił, po pierwsze przez czas, w którym żył, czyli wojnę, po
drugie przez okoliczności, w jakich przyszło mu się wychowywać, czyli w
oderwaniu od bliskich, odesłany gdzieś do ciotek, czy wujków, czy do jakiejś
restauracji. Kształtowany przez środowisko, w którym się wychowywał, w którym
później dorastał (szoferów..., te wszystkie fajne miejsca, fajne światy, ale
niewątpliwie nie światy dla młodego lorda, raczej dla trochę bandyty, trochę
zabijaki). To wszystko jest w nim wymieszane. I w tej twórczości to jest, ale
przez to, że właśnie w takim świecie się wychowywał, ta literatura operuje
skrótem, operuje prostym językiem, operuje wyraźnymi emocjami. Nie jest to
Marcel Proust, mówiąc krótko, który nad jedną emocją może się pochylić na
kilkadziesiąt stron. Tam raczej jest krócej, trochę jest z filmu, trochę z
westernu. I to wszystko sprawia, że Hłasko tak wdzięcznie nadaje się jako
materiał do adaptacji filmowej, i dlatego mieliśmy tak dużo jego adaptacji, bo
to są po prostu gotowe scenariusze.
To być może
widać w tym jak pisał, że jest w nim wymieszana ta naiwność, wrażliwość, czyli
być może to pochodzenie, to dzieciństwo wczesne, w którym gdzieś tam odebrał
jakieś przekazy miłości, wrażliwości, delikatności. Ta delikatność wymieszana z
tym twardym, brutalnym światem, brutalnym językiem i brutalnymi zdarzeniami. Na
tej mieszance, na tym kontrapunkcie jest zasadzona jego prawdziwa wartość. On
nie należy jednoznacznie do świata bandytów. Nie jest Grzesiukiem, tylko
właśnie u niego jest to rozchwianie pomiędzy wrażliwym, nawet momentami niezwykle
subtelnym spojrzeniem i wielkim, obsesyjnym wręcz pragnieniem miłości, które
się pojawia w każdym tekście prawie ,i tym twardym światem i życiem, i tą
brutalnością.
J.A.: Czy znał Pan Marka Hłaskę osobiście, czy z relacji osób trzecich?
J.A.: Czy znał Pan Marka Hłaskę osobiście, czy z relacji osób trzecich?
O.L.: Ja miałem
przyjemność, zaszczyt, honor występować u boku aktorów, którzy grali w filmach
1986 roku. Nie wiedziałem wtedy, że spotkam Pana, dlatego jakoś nie
zapisywałem, nie zapamiętywałem szczególnie. Obiecuję, że następnym razem się
przygotuję... Ja się w ten świat
kompletnie zanurzyłem sam. Najpierw zanurzyłem się w literaturze jako
dorastający piętnasto-, szesnastoletni chłopiec, a potem nagle zupełnie
niespodziewanie i z niezrozumiałych dla mnie powodów dostałem propozycję
zagrania w „Sonacie marymonckiej”. Więc to wszystko jakoś może nawet w obsesyjną
fascynację u mnie się przerodziło. Ale po kilku latach na szczęście mi to
przeszło. Byłem wtedy w wieku dziewiętnastu lat, czyli mniej więcej w takim
wieku, jak bohater, którego grałem.
J.A.: Jakim człowiekiem był Marek Hłasko?
J.A.: Jakim człowiekiem był Marek Hłasko?
O.L.: Nie mogę oczywiście powiedzieć, jakim
człowiekiem był Marek Hłasko. Mogę powiedzieć, jak odbierałem jego literaturę,
jak odbierałem filmy robione według tego, co napisał... To było coś takiego, że
twórcy urzeczeni i osobowością i czarem tej prozy, ulegali temu urokowi. Ja
myślę, że jednak osobowość pisarza w wypadku tych adaptacji przytłaczała trochę
twórców filmowych i nikt chyba (z tych rzeczy, które ja widziałem) nie potrafił
tak bardzo nadać swojego piętna i wyciągnąć z tej prozy np. tego co gdzieś tam
jest, czyli właśnie takiego chłopięcego optymizmu, tego praktycznie nigdzie nie
ma. To są strasznie smutne filmy. One są przygnębiające i one mogą przyprawić
widza o nieodwracalną melancholię. A tym czasem w tej prozie niekoniecznie jest
wyłącznie pesymizm i smutek. Ja myślę, że jest tam sporo wiary, nadziei – tych
jasnych nut. Tego w tych filmach nie ma, tego w nich brakuje. Dlatego, być
może, nie powstał żaden wielki film na bazie tej prozy. Chociaż „Baza ludzi
umarłych” jest na pewno filmem znakomitym, wybitnym. Niewątpliwie jest to
wspaniały film, ale nie ma chyba nikogo na świecie, kto mógłby powiedzieć, że
jest to optymistyczny film.
Dlatego też
życie Hłaski trudno oceniać komuś, kto go nie znał. Ono było w pewnym sensie
kreacją. On się trochę kreował na swojego bohatera i pewnie swój życiorys też
trochę kreował na taki, który później ładnie by wyglądał w książkach. Ja myślę,
że mogło coś takiego być. To nie jest nic złego. W pewnym sensie artysta musi
trochę dbać o PR. Może Hłasko dbał oswój PR jeszcze nie wiedząc, że takie
sformułowanie będzie wymyślone i że w jego przypadku będzie to od razu „czarny
PR”. On zdecydowanie dbał o swój własny „czarny PR”.
Osoby, które
konstruują swój czarny, negatywny, smutny, przygnębiający, pesymistyczny
życiorys zwykle odchodzą w niepamięć, w zapomnienie. Tymczasem Marek Hłasko
jest pamiętany, żyje, jest legendą do dzisiaj, co jest naprawdę wyjątkową
rzeczą, bo niewiele jest takich postaci z tamtego czasu. Być może jeszcze Leopold
Tyrmand.
J.A.: W jaki sposób teksty marka Hłaski i realizowane według nich filmy różniły się od typowej twórczości socjalistycznego realizmu?
J.A.: W jaki sposób teksty marka Hłaski i realizowane według nich filmy różniły się od typowej twórczości socjalistycznego realizmu?
O.L.: Teksty się
różniły zdecydowanie. W większości były antytezą socrealizmu, choć zdarzały się
opowiadanka, które miały w sobie trochę tego pozytywnego ducha wspólnoty celów
i dążeń. Nawet i w „Sonacie marymonckiej” jest wątek ZMPowca, ale to wszystko
podawane jest z pewną nutą ironii, więc nie można mówić, żeby to był
socrealizm. Raczej wręcz przeciwnie – to jest jego antyteza. Natomiast z
filmami było różnie. Bo jest „Ósmy dzień tygodnia”, któremu pewnie bliżej do
tego nurtu oraz „Baza ludzi umarłych”, która chociaż realizowana przez twórcę o
jasnych przekonaniach, później zdeklarowanych, czyli przez pana Petelskiego,
który był ewidentnie twórcą propaństwowym w czasach PRLu, to jednak ten film
jest nieco... rebeliancki.
To, co dzisiaj
zamyka się w takim dylemacie: podążać w (tu zacytuję Muńka Staszczyka)
„zaprzęgu komercji, czy iść własną ścieżką artysty” bezkompromisowego, wtedy
dotyczyło poważniejszych znacznie spraw. Ten nasz dylemat dzisiejszy wtedy miał
zupełnie inne oblicza. To był dylemat, czy nie mówić prawdy, czy zniknąć, pójść
własną drogą, która nie wiadomo dokąd doprowadzi. Dzisiejsze oceny wszelkich
postaw z tamtego czasu muszą czynić to zastrzeżenie, że tamtym ludziom było
znacznie trudniej. Myślę, że łatwo dzisiaj krytykować nawet pana Petelskiego za
jego propaństwową postawę. Tymczasem ja nie mam nikomu niczego za złe.
J.A.: Ale można za to jednoznacznie powiedzieć, że Hłasko wywarł ogromny wpływ na kino tamtych czasów?
J.A.: Ale można za to jednoznacznie powiedzieć, że Hłasko wywarł ogromny wpływ na kino tamtych czasów?
O.L.: Myślę, że
twórczość Marka Hłaski w ogóle miała wpływ na wielu ludzi, twórców. Na
niektórych być może nawet zgubny... To znaczy, oni się z tej fascynacji nie
otrząsnęli i pozostali w mrocznym świecie zadymionych restauracji i takich
zero-jedynkowych wyborów: czarne czy białe. Z drugiej strony myślę, że to jest
lektura obowiązkowa w budowaniu swojej wiedzy o świecie. Trzeba przejść przez
taką literaturę, jak Marek Hłasko, po to żeby później nie postępować jak jego
bohaterowie. Ja taką wyciągnąłem dla siebie naukę z tego co przeczytałem i
obejrzałem, to się jakoś uzupełnia. To może być ładne wspomnienie, coś do czego
się z sentymentem w myślach wraca. Natomiast z całą pewnością – i wiem to na
sto procent – to nie jest świat, w którym chciałoby się żyć i nie trzeba
postępować, jak bohaterowie Marka Hłaski. Ta literatura, a w związku z tym też
filmy, dotyczy procesu dojrzewania. Dojrzewanie nie musi się koniecznie wiązać
z byciem nastolatkiem. Można dojrzewać mając lat trzydzieści, a i później.
Myślę, że gdzieś tam Hłasko sam próbował dojrzeć przez całe życie, w związku z
tym też o tym pisał mniej lub bardziej dosłownie.
Miałem grać w
sztuce według „Drugiego zabicia psa”. Już nawet próby były. Miałem tam grać z
ojcem. To była fajna literatura, ale ja miałem obawy... Właśnie wtedy opadły mi
klapki z oczu. Dotarło do mnie, że jest to literatura robiąca znakomite
wrażenie, niekoniecznie przetrzymująca próbę głębszej analizy. Głęboka analiza
jej szkodzi. Miałem wtedy taką obawę, że jeżeli będziemy zbyt głęboko
analizować, to okaże się, że nie znajdziemy tam aż tyle, ile byśmy się
spodziewali.
Mnie Hłasko w
życiu w niczym nie pomógł. To nie jest sposób na życie, a zwłaszcza w
dzisiejszych czasach. To może był sposób na życie w takim czasie, jak PRL, w którym było raczej wiadomo, że nie
ma wielkich perspektyw, że można osiągnąć co najwyżej jakąś małą stabilizację, jakieś
drobne sukcesy materialne bez wielkich perspektyw otwarcia na świat czy na duże
pieniądze lub duże sukcesy. Gdzieś tam ten pesymizm i ta maniera taka,
podejście do świata, do kobiet, do związków, do relacji z ludźmi mogło
przystawać do czasów. Na pewno przystawało do czasów, w których było tworzone.
Mniej raziło, niż raziłoby dzisiaj.
Dzisiaj ktoś,
kto zachowywałby się jak Hłasko w „Opowieściach z Kameralnej” z całą pewnością
nie stałby się legendą. Legendą przy takim sposobie życia, bycia można było się
stać tylko w tamtym czasie. Dzisiaj, gdyby Hłasko żył, to pewnie znacznie
trudniej byłoby mu stać się legendą. Może z takiego powodu, że Hłasko już był i
ten model legendy jest już nam znany, a może z tego powodu, że dzisiaj jednak w
uderzeniu są prawdziwe i znaczne kariery. Tacy ludzie, którzy potrafią robić
coś na „tak”, a nie coś na „nie”.
Czy aby na pewno...?
Czy aby na pewno...?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz