![]() |
rys. Daniel Baum |
Jeśli chodzi o
doradzanie filmów z czasów PRL, które po prostu trzeba zobaczyć, to na reżysera
„Ikon srebrnego ekranu” Jarosława Antoszczyka zawsze można liczyć. Jest bezkonkurencyjny
w podrzucaniu do obejrzenia takich perełek, których znalezienie na własną rękę
graniczy z cudem. No bo kto wie, że Marcel Łoziński w 1986 roku nakręcił prawie
15-minutowe arcydzieło „Moje miejsce” o sopockim Grand Hotelu, które pozostawia
widza w szoku i zadumie?
Dzięki temu filmowi możemy zobaczyć, jak w latach 80. wyglądał
legendarny Grand Hotel w Sopocie od kuchni – i nie tylko od kuchni, ale też od
strony kotłowni, rozlewni wód mineralnych, portierni, sprzątaczek, praczek i
innych członków hotelowej załogi. W filmie Łozińskiego właściwie w ogóle nie
widać klientów (poza kilkoma ujęciami z restauracji), a są to sami pracownicy,
którzy co nieco o tych klientach opowiadają przy okazji wyznań na temat swoich
codziennych obowiązków. Przyglądamy im się, zaczynając od dołu hotelowej
hierarchii: palacz i babka klozetowa, szatniarz, pomywaczki i pokojowe, aż do pracowniczej
arystokracji: kucharza, kelnera, barmanki.
Każdy z nich mówi, że jego funkcja jest najważniejsza, że bez
niego Grand Hotel nie mógłby działać. Na koniec staje do fotografii cała armia
hotelowych pracowników, na czele z dyrekcją i pierwszym sekretarzem organizacji
partyjnej. Tworzą razem prawdziwą społeczność, mimo że wszyscy są tu po to, aby
służyć hotelowym gościom. W „Moim miejscu” Łoziński pokazuje zakład pracy, w
którym panuje nieprzekraczalny, klasowy podział ról. W tym miejscu spędza się
całe życie i z tego miejsca ogląda się lepszy świat. Mimo to w filmie wciąż
jesteśmy w PRL, co można poznać po wypowiedzi kucharza, który dodaje do potrawy
sos Winchester, którego „nie ma w Społem”, starsza pokojowa napomyka, że jest
„wdową roku 1970”, kiedy strzelano do robotników. Mimo to w ich opowieściach
słychać dumę z tego, gdzie pracują, choć są też głosy, które nie brzmią aż tak
wiarygodnie, gdy wychwalają swoje miejsce pracy. Dzięki temu cały 15-minutowy
film jest lekko ironiczny, a więc i szczerze zabawny, co sprawia, że na koniec
czuje się żal, że trwa tak krótko.
Łoziński tak zgrabnie przedstawił realia pracy ludzi w
legendarnej sopockiej Grandce lat 80., że już w czasie oglądania chce się
więcej i więcej, a na każdego kolejnego bohatera „Mojego miejsca” czeka się z
niecierpliwością – co powie, jak przedstawi swoje zadania, czy uchyli rąbka
tajemnicy i opowie jakąś ciekawą anegdotę?
Na koniec widz zaczyna się zastanawiać, czy ten film to dokument
promujący Grand Hotel, który jest przy okazji bardzo umiejętnym filmowym żartem
reżysera – no bo bez oficjalnego akcentu promującego pierwszy sekretarz i
dyrektor raczej nie wpuściliby do siebie Łozińskiego z kamerą. Świetnie ogląda
się zaplecze blichtru i wielkiego świata lat 80., których uosobieniem był bez
wątpienia sopocki Grand, a które Łoziński przedstawił w taki sposób, że nie
wiadomo, czy oglądamy obraz w zwykłym lustrze, czy w krzywym zwierciadle.
Czy spaliście kiedyś w Grand Hotelu w Sopocie? A dokładniej –
czasach jego PRL-owskiej działalności?
Czy był w tym kraju drugi równie luksusowy hotel, za którego
drzwiami był inny świat – piękne wnętrza, jedzenie nie do zdobycia na kartki,
służący, zagraniczni goście płacący w walucie, i zachodnie alkohole?
To dopiero
musiało być przeżycie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz