niedziela, 24 stycznia 2016

To trzeba zobaczyć (odc. 24): Moje miejsce

rys. Daniel Baum


Jeśli chodzi o doradzanie filmów z czasów PRL, które po prostu trzeba zobaczyć, to na reżysera „Ikon srebrnego ekranu” Jarosława Antoszczyka zawsze można liczyć. Jest bezkonkurencyjny w podrzucaniu do obejrzenia takich perełek, których znalezienie na własną rękę graniczy z cudem. No bo kto wie, że Marcel Łoziński w 1986 roku nakręcił prawie 15-minutowe arcydzieło „Moje miejsce” o sopockim Grand Hotelu, które pozostawia widza w szoku i zadumie?

Dzięki temu filmowi możemy zobaczyć, jak w latach 80. wyglądał legendarny Grand Hotel w Sopocie od kuchni – i nie tylko od kuchni, ale też od strony kotłowni, rozlewni wód mineralnych, portierni, sprzątaczek, praczek i innych członków hotelowej załogi. W filmie Łozińskiego właściwie w ogóle nie widać klientów (poza kilkoma ujęciami z restauracji), a są to sami pracownicy, którzy co nieco o tych klientach opowiadają przy okazji wyznań na temat swoich codziennych obowiązków. Przyglądamy im się, zaczynając od dołu hotelowej hierarchii: palacz i babka klozetowa, szatniarz, pomywaczki i pokojowe, aż do pracowniczej arystokracji: kucharza, kelnera, barmanki.





Każdy z nich mówi, że jego funkcja jest najważniejsza, że bez niego Grand Hotel nie mógłby działać. Na koniec staje do fotografii cała armia hotelowych pracowników, na czele z dyrekcją i pierwszym sekretarzem organizacji partyjnej. Tworzą razem prawdziwą społeczność, mimo że wszyscy są tu po to, aby służyć hotelowym gościom. W „Moim miejscu” Łoziński pokazuje zakład pracy, w którym panuje nieprzekraczalny, klasowy podział ról. W tym miejscu spędza się całe życie i z tego miejsca ogląda się lepszy świat. Mimo to w filmie wciąż jesteśmy w PRL, co można poznać po wypowiedzi kucharza, który dodaje do potrawy sos Winchester, którego „nie ma w Społem”, starsza pokojowa napomyka, że jest „wdową roku 1970”, kiedy strzelano do robotników. Mimo to w ich opowieściach słychać dumę z tego, gdzie pracują, choć są też głosy, które nie brzmią aż tak wiarygodnie, gdy wychwalają swoje miejsce pracy. Dzięki temu cały 15-minutowy film jest lekko ironiczny, a więc i szczerze zabawny, co sprawia, że na koniec czuje się żal, że trwa tak krótko.





Łoziński tak zgrabnie przedstawił realia pracy ludzi w legendarnej sopockiej Grandce lat 80., że już w czasie oglądania chce się więcej i więcej, a na każdego kolejnego bohatera „Mojego miejsca” czeka się z niecierpliwością – co powie, jak przedstawi swoje zadania, czy uchyli rąbka tajemnicy i opowie jakąś ciekawą anegdotę?

Na koniec widz zaczyna się zastanawiać, czy ten film to dokument promujący Grand Hotel, który jest przy okazji bardzo umiejętnym filmowym żartem reżysera – no bo bez oficjalnego akcentu promującego pierwszy sekretarz i dyrektor raczej nie wpuściliby do siebie Łozińskiego z kamerą. Świetnie ogląda się zaplecze blichtru i wielkiego świata lat 80., których uosobieniem był bez wątpienia sopocki Grand, a które Łoziński przedstawił w taki sposób, że nie wiadomo, czy oglądamy obraz w zwykłym lustrze, czy w krzywym zwierciadle.

Czy spaliście kiedyś w Grand Hotelu w Sopocie? A dokładniej – czasach jego PRL-owskiej działalności?

Czy był w tym kraju drugi równie luksusowy hotel, za którego drzwiami był inny świat – piękne wnętrza, jedzenie nie do zdobycia na kartki, służący, zagraniczni goście płacący w walucie, i zachodnie alkohole? 

To dopiero musiało być przeżycie!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz