Niedawno opublikowaliśmy na
blogu wywiad, który reżyser „Ikon srebrnego ekranu” Jarosław Antoszczyk przeprowadził z Magdaleną Adaszewską, autorką biografii
Tadeusza Plucińskiego, etatowego amanta kina PRL. Książka jest tak zachwycająca i wciągająca, że trudno o
lepszą lekturę na długie jesienne wieczory. Klimat niebywałych opowieści z
życia Plucińskiego został przez autorkę ujęty tak barwnym językiem, że „Na
wieki wieków amant” czyta się jednym tchem i z wypiekami na twarzy. Na dowód
tego – dzięki uprzejmości autorki Magdaleny Adaszewskiej – specjalnie dla Was
publikujemy dziś fragmenty tej wyjątkowej biografii:
„Zdzisio Maklakiewicz,
wybitny aktor, wielka osobowość, zawsze stworzył kreację. Wolał grać w filmie,
teatr go nudził. Mówił: „No Tadek, patrz, jak można grać to samo i tak samo
każdego dnia. Ja ciebie nie rozumiem.” Pamiętam, jak grał w „Synu marnotrawnym”
Sieciecha. Jego Sieciech był każdego wieczoru inny. Garbaty, z kulawą nogą, bez
oka…To była zawsze niespodzianka dla całego zespołu. Opowiadał, jak to jego
mama, wspaniała pani Cecha, Czesława zapytała go o teatr. „Zdzisiu, wytłumacz, a co wy w tym teatrze właściwie
robicie?” No to Zdzisiek wytłumaczył: „ Mamucha kochana, przychodzimy rano na
10.00, od razu piwo, a o 12.00 wódka, potem rozbieramy się do golasa, znów
pijemy na umór, uprawiamy orgie. Około 18 na krótko trzeźwiejemy, bo mamy
przedstawienie, po 22 znowu wszyscy goli, wóda i orgietki. Wszyscy ze
wszystkimi, panie z panami, panie z paniami, panowie z panami, i wóda do rana,
i seks, potem na chwilę do domu pod prysznic i znów na 10.00 na próbę…” Pani
Cecha z przerażeniem: „Zdzisiu! Synku! I ty tak przez cały tydzień?” Zdzicho:
„Nie, w poniedziałki teatr zamknięty, mam wolne, no co też mama…”
***
Janek Himilsbach. Kochany.
Najwspanialszy naturszczyk polskiego kina. Kamieniarz, ślusarz, piekarz, ślusarz, rębacz na przodku w kopalni, palacz
na statku rybackim, pisarz i aktor. Kim on nie był! Mówił, że nie można w kółko
„pier....lić tego samego”.
To on wymyślił powiedzonka: inna broszka, wnuki Koryntu, kurwy lekkiego pochodzenia,
stary rzęch. Dla filmu odkrył go Marek
Piwowski. Zaproponował mu rolę w kultowym dzisiaj „Rejsie". Janek
opowiadał, że było całkiem odwrotnie i to on wymyślił dla Piwowskiego studia
reżyserskie. Janek opowiadał różne rzeczy, dziennikarze znali kilka jego
życiorysów, różne wersje tych samych zdarzeń. Nie wiedział, kiedy dokładnie się
urodził, mawiał, że jego ojciec po świętowaniu narodzin, nie mógł sobie
przypomnieć daty.
Mieszkałem przed laty na
Piwnej, niedaleko „Zapiecka” i sklepu z kryształami. Wychodzę któregoś dnia
przed dom, a idzie Janek i trzyma stos talerzy, całą górę, dłońmi od spodu, a
od góry przytrzymuje ten stos brodą. Zobaczył mnie i chrypi: „Tadek!” Ja: „O,
Janek, cześć, co tam, co tu robisz o tej porze?” Janek: „No, no, cholera jasna.
Bierz te talerze, przytrzymaj.” Biorę, trzymam jak on, pod brodą, a on dalej: „
Tadek, byłem tu k….wa wczoraj, ale żeśmy tak do dna poszli, do podłogi, i k…wa,
rozpie…..łem całą zastawę, wybiłem wszystkie talerze, no i, wiesz, jako
dżentelmen, odkupiłem i niosę, tylko nie pamiętam, k…..wa, gdzie to było,
gdzieś k….wa w rynku, ale k….wa, gdzie?”
Grałem w jakimś filmie, już
nie pamiętam, co to było. Ale pamiętam Janka. Jego rola polegała na tym, że
miał przebiec przez parkiet. Przyszedł lekko nabuzowany, nie wiem, ile wypił od
rana. Biegł i poślizgnął się na samym środku parkietu. Przewrócił się.
Usłyszałem huk, łomot głową o podłogę. Przestraszyłem się. Przez głowę
przeleciała mi myśl: zabił się, zabił. A on wygrzebał się. Wstał. I powtórzył
scenę.
Potem siedział i popijał w
bufecie. Zobaczył mnie: „Tadek, chodź!” Wołali mnie na plan, musiałem już biec:
„Janek, nie mogę teraz…” On: „No to już wiesz, co ci w co!” I to był ostatni
raz, kiedy go widziałem.
***
„Bernard Ładysz, Beniek. Świetny
chłopak ze Wschodu, serdeczny, taki swój chłop. A przy tym głosisko mocne, bas
naturalny, prawdziwy. Talent. On jako jedyny śpiewak operowy z Polski śpiewał w
Londynie z Marią Callas. Stał podobno w tym Londynie z kolegami na korytarzu
Opery. Callas przechodziła. Wszyscy usunęli się z szacunkiem pod ścianę, a on,
jak to on, szczery, prostolinijny chłopak ze Wschodu, gorąca krew, podszedł i
klepnął ją w pupę… Tak, w pupę! Dokładnie tak, jak prawdziwy chłop klepie babę.
I przestał z nią śpiewać. Callas postarała się, by wyrzucili go z obsady.”
***
„Kazio Brusikiewicz lubił
sobie kogoś na ulicy upatrzyć i złowić. W Nowym Jorku podchodził i wiedząc, że
ten nie rozumie po polsku, zaczynał lekko drżącym głosem: „Przepraszam pana,
ze, zie, y, e, wtedy też?” Przechodzień: „Excuse me?” Kazio: „No mówię, że y
te, y ze, przechodził, e, ye, to tędy...” Tamten stukał się w głowę i
najczęściej uciekał, a Kazio Brusio miał ubaw. (…) Innym razem, na Times
Square, na koniu siedzi policjant, czarnoskóry. Kazio żartuje: „Nie dość, że na
koniu, to jeszcze czarny. Tadek, trzymaj się, idę z nim porozmawiać”. Ja na to:
„No to ja spieprzam, bo zaraz nas zaaresztują.” Przyklejam się do jakiejś
eleganckiej wystawy. Kazio zaczepia policjanta i zaczyna swoją bebeluchę: „yyy,
eee, monsieur, pszę pana, eee yyy aaa ale, że i on, brzdęk...” Ja już mało nie
padłem na zawał, myślę, zaraz jak mu tamten czymś przyłoży, albo zamknie w
ciupie z jego starym komunistycznym paszportem, to dopiero będzie bal.
Policjant marszczy brwi i pochyla się: „W h a t?!?!” A Kazio dalej ciągnie
swoje bełkoty: „ …proszę pana, bla eeeee y…, Oooooo…tak? Naprawdę? I koń
też?...” Tamten patrzy jak na wariata, znów się pochyla i cedzi przez zęby:
„Ty, mały, słuchaj…Mów wolniej, bo nic nie rozumiem.” I cedzi to wyraźnie po
polsku! Kazio na moment zdębiał. A ja o mały włos nie wszedłem w wystawową
szybę. Okazało się, że ciemnoskóry policjant mieszkał w polskiej dzielnicy i
nauczył się naszego języka od polskich przyjaciół. Kazio rzucił mu na
pożegnanie: „A jak tak, to wszystkiego najlepszego, pozdrów tam naszych!
Pamiętam stary dworzec
kolejowy Warszawa Główna, nie było jeszcze Dworca Centralnego. Stoimy na peronie
całą grupą, same perły „Syreny” i ja do nich przylepiony. Patrzymy, idzie
facet, niesie walizki, tak zwany numerowy, inaczej bagażowy, w mundurze. Kazio,
jak zwykle, nie wytrzymuje: „Pogadam sobie z nim.” Hanka Bielicka też nie
wytrzymuje i cedzi przez zęby: „Kazik, przestań, na litość Pana Boga, daj mu
spokój, ten człowiek przecież pracuje.” A Kazio podchodzi: „Przepraszam pana
bardzo…” Bagażowy odstawia walizki: „Słucham?” Brusio zaczyna swoje słynne
bebeluchy: „Jeśli chodzi o peron siedem, dziew, ot, e, yt, ot, eta, też już
był? Bagażowy patrzy na Kazia dłuższą chwilę bardzo poważnie i spokojnie
odpowiada: „Na czwartym peronie, proszę pana. Kazio podziękował i prawie
posikał się ze śmiechu. I my wszyscy też.”
Książkę „Na wieki wieków amant” możecie kupić tutaj.
Cena: 29,50 zł